Poprzednie części moich opowieści z wypadu na południowo-zachodni kraniec Polski https://www.photoblog.pl/wyspynonsensu/175977967
https://www.photoblog.pl/wyspynonsensu/175978237
Dzień piąty.
Wstaję rano, tak jak zaplanowałem, ale jeszcze to, jeszcze tamto, z paru minut robi się parę godzin opóźnienia. Ale przecież nie mam się gdzie spieszyć. W końcu wychodzę. Kierunek Śnieżka, czyli najwyższy szczyt Karkonoszy. Jest gorąco, zwłaszcza jak na wrzesień. Po drodze wchodzę do sklepu, przed wyjściem w góry lubię wypić sok pomarańczowy. Niestety nie mają mojego ulubionego, więc kupuję napój jabłkowo-miętowy. Pod kapslem widzę napis... No pewnie, że będzie, a jaki ma być...
Trasę zaplanowałem tak by zobaczyć kościół, który do Karpacza przywędrował, a ze 180 lat temu, z norweskiej miejscowości Vang. Jakoś piorunującego wrażenia na mnie ta budowla nie robi, więc idę dalej. Kupuję za 9 złotych bilet wstępu na teren Karkonoskiego Parku Narodowego.
No dobra, ale ja tą bitą drogą to lazł nie będę. Znalazłem odrobinę alternatywny szlak. Popierniczam leśną ścieżką góra-dół-góra-dół. To mi się podoba.
Cholera, tymi pobocznymi szlakami jednak dalej iść się nie da, trzeba trzymać się głównego traktu. Tak właśnie, bo to droga bita granitowymi kamieniami.
No rzesz cholera - Niemiec to nawet sobie drogę na górę zbudował - myślę sobie maszerując dziarsko naprzód. Monotonię przerywa mi para, emerytów:
- Polak?
- No, z tego co wiem to tak - odpowiadam. Ale zastanawiam się czego mogą ode mnie chcieć, ludzi pełno na szlaku, pogoda ładna, droga prosta.
- Co pana skłoniło żeby akurat w środku tygodnia wybrać się na wycieczkę? Bo my to wiadomo na emeryturze to mamy czas.
- Ja też mam czas, a po okolicznych górach krążę już od piątku (liczę ostentacyjnie na palcach), piąty dzień, oczywiście nie nocuję w terenie - śmieję się.
Coś odpowiadają, ale już nie słucham, żegnam się grzecznie i idę dalej. O co im mogło chodzić nie wiem. Może chcieli z kimś pogadać, a faktycznie na szlaku da się usłyszeć masę rozmaitych języków oprócz polskiego, czeski, niemiecki, angielski, francuski, któryś ze skandynawskich również.
Bez większych problemów, po nieco ponad trzech godzinach marszu docieram na szczyt Śnieżki, który wznosi się na 1603 m n. p. m., jest stromo, ale idzie się w miarę dobrze.
Mam farta, pogoda świetna, widoczność na kilkadziesiąt kilometrów. Kręcę się po szczycie. Ludzi sporo, ale nie tak jak straszono w rozmaitych opisach czy nagraniach, że tam będzie tłok niemożebny. Znajduję sobie miejsce, siadam, pochłaniam prowiant przygotowany na kwaterze, są to buły z serem, od lat mięcha nie wpierdalam i jest mi z tym dobrze. Warto jest też mieć coś słodkiego. Polecam czekoladę gorzką. No i oczywiście trzeba dużo pić. U mnie w plecaku czają się zwykle trzy butelki. Pierwsza z czystą wodą, druga magnez wymieszany z zestawem witamin, a w trzeciej węglowodany. Cholera, gorzej jest schodzić niż wchodzić. Nogi już dobrze dojechane przez te poprzednie cztery dni. Gdy są rozgrzane to czuję tylko delikatny ból, gorzej jest gdy usiądę na parę minut. Ciężko jest wstać, a pierwsze kroki robię tak jakbym miał dwa razy tyle lat co mam. Sam się z tego śmieję w głos.
Robię przystanek przy Domu Śląskim (schronisko położone jakieś 30 minut marszu od szczytu Śnieżki), z ciekawości zaglądam do środka. Pośmieję się z cen, a jest z czego, półlitrowa butelka wody 7 złotych, frytki 15, a browarek w puszce 17. Z resztą tyle się mówi o tym żeby chodząc po górach nie pić alkoholu, a tu sami podtykają pod nos, co prawda po cenie zaporowej, ale jednak. Trochę dziwią mnie te ceny, bo towarów nie trzeba tam dostarczać na plecach tragarzy, lecz można je dowieźć samochodem. Chociaż z drugiej strony, gdyby je przeliczyć na Euro czy Funty to dla Niemca, Austriaka, Francuza czy Anglika to jednak wciąż będzie tanio. Gdy swego czasu przebywałem w Anglii, to płacenie podobnej ceny za piwko w tamtejszych kuflotekach nie robiło na mnie żadnego wrażenia.
Jako, że lubię schodzić inną trasą niż wszedłem, obieram szlak na Biały Jar i miejsce gdzie w 1968 roku zeszła potężna lawina zabierając ze sobą 24 osoby, pięć z nich zostało uratowanych. Gdy stoisz w takim miejscu i wyobrażasz to sobie to aż ciarki przechodzą po plecach. No i pośród tego rumowiska siedzi dzieciak, na oko 5-6 lat i rzuca kamyczki w dół, krzycząc do swojego ojca wspinającego się kamienistą ścieżką pod górę ile sił (no raczej ich mało już miał)
- Zaraz zrobię lawinę!
Ja pierdolę - myślę - i mówię najgrzeczniej jak mogę, chociaż chuj mnie strzela i kurwica bierze.
- Ej chłopczyku tak w górach zachowywać się nie wolno. - po czym kolejne słowa kieruję do gościa z robiącego kolejne kroki z coraz większym mozołem i stukającego tymi pierdolonymi kijkami o kamienie.
- Jak zabierasz dzieciaka w góry, to mu chociaż podstawy zachowania w takim terenie wytłumacz. - nie doczekałem się odpowiedzi.
Koleżka nagle rąbnął jak długi, no po prostu poślizgnął się, a że jak mniemam kondycja słaba i nogi również, to nie zdołał utrzymać równowagi. Podchodzę do typa żeby zobaczyć czy się nie połamał. E no, tylko się trochę potłukł. Po czym odwracam się do tego małego i mówię:
- Widzisz, twojego tatusia już Duch Gór ukarał za to, że źle się zachowujesz w górach.
"Jam tą siłą, która wiecznie zła pragnąc, dobro czyni." - tu pasuje jak ulał cytat z Fausta.
Schodzę na dół. Po drodze mijam kolejnego nygusa. Z browarkiem sobie schodzi. Akurat gdy go mijałem to się wywalił. Ani kropli nie uronił. Fachowiec znaczy się.
Po niecałych dwóch godzinach docieram do Karpacza. Wpadam do pierwszej napotkanej knajpy. Strasznie mi się chce pić. No na dole to już browarek można. Koleżka zza baru serwuje mi jakiś miejscowy specjał, nazywa się Karkonosz czy jakoś tak, jest pyszny, do tego stopnia, że trzeba poprawić drugim. Przeglądam menu, jest strasznie uboga w posiłki nie zawierające mięsa, ale coś tam znajduję. Napycham kichę robię zakupy, bo coś do żarcia mieć trzeba, a i wieczorem jakiś czteropaczek fajnie by było gdyby do organizmu wszedł, spieprzam na kwaterę.
Po drodze zabawna sytuacja, która mogła wcale nie zabawnie się skończyć.
W Karpaczu odbywa się... najlepiej jak to określę cytatem "...kolejny szczyt szumowin, ozdobiony w piękne słowa..." czyli forum ekonomiczne. Natężenie krawaciarzy i policjantów na metr kwadratowy, aż nie do wytrzymania. Ale chuj z nimi, jednymi i drugimi. Może do tego kiedyś jeszcze wrócę. Bo obserwacji mam aż zanadto. No i podchodzimy do przejścia z pewnym jegomościem, ulicą zapieprza radiowóz, widzimy, że raczej się nie zatrzyma, więc stajemy tuż przy krawężniku. Przejechali. Na co koleś wypala na całe gardło:
- No i co kurwa, 1500 mandatu za nie przepuszczenie pieszego chuje!
Ja stoję zdębiały, a trzeba wiedzieć, że ciężko jest mnie czymś zaskoczyć. Łobuzy nie usłyszały (w co wątpię), a mogli się zatrzymać i nas zawinąć i po prostu nam wpierdolić za coś tam.
Wracam na kwaterę.
Fajnie jest mieć balkon w pokoju. Nie muszę się skradać jak jakiś ninja nocą by zapalić na zewnątrz, tylko wychodzę sobie, siadam, palę i piję browarek.
Dobry dzień się skończył.
Ale jak wiadomo pech ze szczęściem musi się zbilansować. Jakoś zapomniałem, by poprosić o popielniczkę, więc na balkonie jej rolę spełnia puszka po piwie. Najpierw rozciąłem sobie palec, garując w niej kiepa, a potem, no kurwa to musiało nastąpić, pomyliłem tę, w której było smaczniutkie piwko, z tą gdzie macerowały się niedopałki... wrażeń smakowych długo nie zapomnę. Trzykrotne umycie jamy ustnej nic nie pomogło.
To sygnał by iść spać.
Filmik z wejścia na Śnieżkę (link do opisu i zdjęć w opisie) --->> https://youtu.be/oRqKv3TRu1U?si=cq_oM5ZYMtfi_FCQ
C. D. N...
23 STYCZNIA 2024
25 GRUDNIA 2023
21 GRUDNIA 2023
4 LISTOPADA 2023
14 PAŹDZIERNIKA 2023
4 PAŹDZIERNIKA 2023
28 WRZEŚNIA 2023
23 WRZEŚNIA 2023
Wszystkie wpisy