Nie kładłem się spać, bo najzwyczajniej w świecie nie opłacało się. Po prostu funkcjonuję w innych godzinach niż ogół społeczeństwa. W sumie to o tej porze raczej częściej zdarzało mi się wracać niż wychodzić. Miesiąc temu pewnie już by się rozwidniło, ale i tak jest w miarę jasno, księżyc na bezchmurnym niebie daje sporo światła. Pustymi ulicami szybko można dotrzeć do dworca. Kiedyś po prostu dworca, od niedawna zyskał drugi człon nazwy "Główny". Tak jak by tu w mieście były jakieś inne dworce. Są przystanki, Południowy, Północny i jeszcze kilka innych. Wyglądają schludnie, ale ich istnienie to trochę przerost formy nad treścią. Ruch na nich znikomy. Ale nikt przecież nie ostudzi wielkomiejskich zapędów prezydenta i radnych. Wiele rzeczy tu wygląda zgodnie z zasadą - A kto bogatemu zabroni? Tak czy siak, wszystko mówią po staremu, że idą na dworzec tudzież berzę. Nikt nikomu nie musi wyszczególniać o które konkretnie miejsce chodzi. Pociąg to już nie to samo co jeszcze z 10 lat temu. Europa. Czysto i widno. Nawet o czasie. Ale coś za coś. Papieroska nie zapalisz, browarkiem nie przepijesz. Wszędzie czytelne informacje że nie wolno i koniec. A tego czy pasażerowie są grzeczni strzegą wszechwidzące oczy kamer. Lubię noc, ale podróżować wolę w dzień. Jest ciekawiej. Po prostu widzisz zmieniające się krajobrazy za oknami pociągu i czas szybciej mija. A nocą "światło jarzeniowe oświetla podróżnych", szyba w oknie jak lustro. Z nudów mógłbym zacząć uczyć się trasy na pamięć. Ale przecież ją znam doskonale. I zawsze jest tak samo, do Piaseczna czas mija szybko, od Piaseczna zaczyna się niemiłosiernie wlec. Warszawa Zachodnia. To miasto nigdy w moim mniemaniu nie będzie "zachodnie", "wschodnie" też nie. Jest takie jakby rozkraczone nad taflą Wisły, w sumie to jak cały kraj. Niby łaskawie pozwolono nam stać się członkami elitarnego "zachodu", ale ten "wschód" tkwi mentalnie w każdym z nas bardzo głęboko. O tej porze pociąg jest spokojny, każdy że współpasażerów niedospany, zmęczony, chociaż przecież dzisiaj jeszcze nic nie zdołali zrobić. Podjęli tylko wysiłek zaleczenia się z łóżka, pochłonięcia jakiegoś posiłku i pojawienia się w pociągu, który dowiezie ich do roboty w Stolicy. Ja pierdole... Dzień w dzień tyle czasu poświęcać by dostać się do pracy. Ale widocznie u nas brak perspektyw i alternatywy. No, ale za kilkanaście godzin, w drodze powrotnej każdy, no może nie każdy z nich, ale znakomita większość , w drodze powrotnej będzie się zachowywał jak król (tudzież królowa) na imieninach. Istne szaleństwo. Wiem, bo zdarzało mi się jechać z Warszawy te 100 km na południe w porze powrotu ojców i matek, synów i córek, mężów i żon na łono rodziny. Toż to istna "Bonanza". Wedle jednego mojego znajomego niechybnie Ozzy Osbourne musiał kiedyś uczestniczyć w takiej podróży na trasie Warszawa - Moje Miasto i na bazie tych doświadczeń powstał utwór "Crazy train".
O dziwo kanar na wesoło zagadnął mnie o bilet.
- O tej porze to nie wiem czy przywitać się 'dzień dobry' czy 'dobry wieczór'?
- Najlepiej - dobranoc odparłem.
Ale nie ma co się śmiać, pora jest nikczemna. Nikomu nawet nie chce się za bardzo gadać, więc nici z podsłuchania czegoś ciekawego. W sumie to aż mi się przypomniało gdy tyrałem w Anglii na nocnych zmianach w fabrycznym magazynie. Do północy, no może pierwszej po, jeszcze jakieś, powiedzmy, życie w ludziach się tliło, ale przez następne kilka godzin - cisza, snucie się, wykonywanie zarządzonych czynności z automatu. Aż mniej więcej do 5-10 minut przed końcem zmiany następowało coś wyjątkowego, to ożywienie, swoiste zmartwychwstanie. Jednak ludzie są do siebie podobni, niezależnie od wszystkiego. Ale w sumie to, że chcąc trafić na południowy-zachód Polski, muszę najpierw skierować się setkę kilometrów na północ to chyba tylko w Kraju Nad Wisłą jest możliwe. Co do tej setki, to wycwanili się na kolei, bo kiedyś do Warszawy Zachodniej było kilometrów 99, a teraz jest równiutkie sto. Niby nic, a bilet już parę złotych droższy. Swoją drogą ciekawe skąd te skurczybyki wzięły ten dodatkowy kilometr... Nie pytam, tak tylko się zastanawiam. Ale oczywiście wciąż kolej w Polsce działa wedle zasady, że drobnego opóźnienia nigdy za wiele, tym razem tylko 20 minut później niż wskazywał na to rozkład, pociąg wjechał na dworzec, gdzie po przemaszerowaniu dziarskim krokiem około kilometra, bo dworzec kolejowy jest prawie w całości remontowany, dostałem się do części przeznaczonej dla autobusów. Tu przesiadka i już gnam w kierunku Jeleniej Góry.
Tłoku nie ma, więc ja siadłem sobie przy oknie (z resztą zgodnie z tym jakie miejsce zaklepałem kupując bilet), a obok mnie na siedzeniu podróżuje mój plecak. Dziwnie się czuję gdy gdzieś z nim się poruszam, bo to solidny, wojskowy dużych rozmiarów plecak jest przecież, aż tak sobie myślę, że brakuje tylko tego żebym na głowie miał czapkę uszankę, na stopach walonki, a za mną ciągnął się spadochron. Sprytnie trasa tej linii, którą przemieszczam się, ominęła Łódź, to znaczy miasto, a nie jednostkę pływającą, która z niewiadomych przyczyn mogła znaleźć się na drodze. Czyżby faktycznie nikt nie chce ryzykować i pojawić się "w mieście Łodzi gdzie nawet bieganie psom szkodzi"?
Postój w Sieradzu, papieroch spalony ze smakiem i po chwili można jechać dalej. Do Wrocławia droga nudna, monotonna jak cholera. Tymi nowymi szosami przemieszcza się szybciej, ale aż ciężko zorientować się jaki to region. Wszędzie takie same, pieprzona standaryzacja. I to nie tylko drogowa. Momentami miałem wrażenie, jakby autobus umieszczony został na jakiejś gigantycznej bieżni stacjonarnej. Jakby stał w miejscu, a tylko podłoże pod kołami poruszało się. Odmianą od nudy okazał się Wrocław. Trzeba będzie kiedyś zagłębić się w trzewia tego miasta. Dlatego też wolę przemieszczać się autobusami niż pociągami. Z tego pierwszego środka lokomocji zobaczysz trochę miasta, przez które przejeżdżasz, natomiast z drugiego to sru wzdłuż torów, a potem ewentualnie las, pole, las, pole i tak do kolejnej stacji czy dworca. Emocje jak na rybach.
W końcu Jelenia Góra. Wysiadam, zapalam papierosa. Trzeba się pokręcić po okolicy, zobaczyć to miasto, pospacerować, no i przywieźć kamyk z Jeleniej Góry (puszczam oko fanom filmów Stanisława Barei). Pierwsze kroki kieruję na stadion, bo zwykle gdy trafiam do jakiegoś miasta, miasteczka, wsi to staram się zobaczyć miejscowe obiekty sportowe. Kolejne nietypowe hobby. Mijam odrapane, kamienice, mocno ugryzione zębem czasu, wyglądają jak wiele budynków w moim byłym, upadłym post-robotniczym miasteczku, opuszczony hotel Sudety, który ponoć kiedyś był wizytówką miasta, a obecnie ruiną, mogącą posłużyć jako plan realizacji filmu wojennego. Wsiadam w busik, kierowca nie ma wydać, więc płacę za bilet kilka złotych więcej. Trudno. Wysiadam, do przemaszerowania jakieś 3 góra 4 kilometry. Melduję się w przybytku gdzie za nocleg życzą sobie po 130 złotych za noc, trudno się mówi, jestem sam, a pokój dwuosobowy. Jest knajpa, ale nie dla mnie, kuchnia sarmacka, tak mają napisane na szyldzie, cokolwiek to znaczy, wedle kolejnych informacji królują dziczyzny, mięso... mogli dodać, że trupy ewentualnie padlina. Do środka wchodzę dwa razy, pobrać klucz i zapłacić za nocleg oraz by oznajmić, że już się zawijam w dalszą drogę. Zatem skoro knajpa nie dla mnie, to trzeba znaleźć sklep, ten jest blisko.
Mam wrażenie, że w tego tego typu punktach sprzedaży detalicznej gdy zobaczą kogoś obcego ceny produktów szybują w górę. Posilam się, zajmuje mi to trochę czasu, ucieka mi autobus, którym planowałem podjechać na Outside Fest. Podejmuję jeszcze próbę podejścia tam pieszo, ale po około 5 z 7 km, dochodzę do wniosku, że po przeszło 30 godzinach bez snu to nie ma sensu, zawracam. Łóżko, głowa na poduszkę, wizja i fonia wysiada. Odsypiam tak skutecznie, że budzę się gdy jest już dobrze po 12. Na szczęście Skopiec (najwyższy szczyt Gór Kaczawskich) nie jest wymagającą górą. Idę wzdłuż szosy, męczy mnie to, więc po nieco ponad 2 km schodzę z niej i poprzez łąki, pola, lasy maszeruję (choć był moment, że musiałem przeczołgać się pod ogrodzeniem z siatki) dziarsko przed siebie. Skopiec zdobyty. Kolejny szczyt z listy Korony Gór Polski odhaczony. Schodzę do Wojcieszowa. Drugi dzień Oudside Fest też w końcu postanawiam odpuścić. Robię zakupy na kolację. Do przejścia mam jeszcze z 8 km. Ale trafia się koleś z pytaniem:
- Lecisz na festiwal?
- W sumie czemu nie - odparłem po chwili zastanowienia.
No i w ten oto sposób załapałem się na granie kapeli Karcer oraz miałem transport na kwaterę. Jednak są jeszcze dobrzy ludzie na tym świecie. Fajnie, że udało się choć na chwilę tam trafić, poczuć atmosferę, posłuchać muzyki, przejrzeć stragany, distra i to co wszystko składa się na punkowy festiwal. Raczej z uwagi na odległość drugiej okazji być na tej imprezie nie będzie. Coś tam zjadam, piję piwo (ceny normalne), wracam na kwaterę, idę spać.
Krótki film z wejścia na Skopiec --->> https://youtu.be/H-8LL03GvNE?si=DeuucE9seUx7IPcn
C. D. N...
23 STYCZNIA 2024
25 GRUDNIA 2023
21 GRUDNIA 2023
4 LISTOPADA 2023
14 PAŹDZIERNIKA 2023
4 PAŹDZIERNIKA 2023
28 WRZEŚNIA 2023
23 WRZEŚNIA 2023
Wszystkie wpisy