To dość smutne, że musiałam zacząć pisać właśnie w takim momencie- zasmarkana, zapluta i zachrypnięta... Tak się bowiem złożyło, że właśnie w tym momencie przechodzę złożoną jak proces rozwodowy rekonwalescencję po obfitym choróbsku. A co też mnie złapało, sama nie wiem. W każdym bądź razie złapało niewłaściwą osobę i w bardzo niewłaściwym czasie. Osobę... właściewie osob-y, bo było w tym nas dwoje. Ja i Bartek. Najpierw On, potem ja.
I tak w zasadzie jest zawsze; Kiedy jestem chora tudzież jestem na dobrej drodze do zdrowia, mam (mniej lub bardziej) pisarskiego bakcyla. Jest to jedyna pozytywna rzecz, która włazi we mnie wraz z chmarą nieprzyjemnych bakterii. Nie żebym miała porywczą wenę na pisanie opowiadań w typie erotycznym ;) (choć i takie się zdarzały) czy jakichkolwiek innych w tematyce mi odpowiadającej, ale miewam jakieś dzikie porywy na pisanie pamiętnika, którego w rzeczy samej nigdy jakoś sumiennie nie potrafiłam prowadzić. W duszy świdruje mi multum pomysłów, zdania same się tworzą. Mam teraz, nawiasem pisząc, nadzieję, że to nie antybiotyki wywierają taki wpływ na szare komórki ;).
Niemniej, wspólny weekend, który teraz właśnie jest już częścią przeszłości (argh), miał być zapowiedzią wspaniałych, długich spacerów we trójkę (pamiętajcie o Reksiu!), a okazały się być jedną wielką smarkaniną i maratonem kaszlu. Natomiast mój głos przypomina teraz wokal A. Chylińskiej i de facto wysilając talenta wokalne mogłabym wyryczeć "Winna" do najbliżej dostępnego dezodorantu z niemal gwarantowanym sukcesem ;). Teraz, czyli dwie rolki zasmarkanego papieru toaletowego później, czuję się znacznie lepiej. Dopóki nie trzyma mnie gorączka, dopóty mam jakieś pokłady energii, które jestem w stanie spożytkować na coś całkiem pożytecznego, jak np. sprzątanie. No, nie ukrywam, że od czasu do czasu węszę na moim babskim forum w poszukiwaniu ciekawych topików- wena sprzyja tworzeniu postów ;).
Nawiasem pisząc i pewnie niepotrzebnie pisząc- niczego tak bardzo w życiu nienawidzę jak marnowania czasu na leżeniu w pierzynie, czyli ładowania akumulatorów. Mam zawsze tego wybitnego pecha, że choroba chwyta mnie w piękną pogodę i wtedy, kiedy mamy z narzeczonym wspólną okazję do nacieszenia się wolnym weekendem. Zombie powłóczące nogą- oto czym byłam przez ostatnie dni i czym jestem w zasadzie do tej pory. Wszystko natomiast idzie ku lepszemu i tego się teraz trzymam kurczowo.
Wspomniałam coś powyżej o pięknej pogodzie, prawda? W moim mieście, a podkreślam, że mamy do czynienia z zazwyczaj kapryśnym (yeah, right) irlandzkim klimatem, było wczoraj jakieś... 25 stopni. Po małej przebieżce po tarasie (a mieszkamy nad rzeką, gdzie w zasadzie powinno być chłodniej) stwierdziłam, że nie ma co bawić się w "dbanie o zdrówko" i wbijanie się w długie ciuchy, więc w trymiga wskoczyłam w coś letniego. Pierwszy raz spotkałam się z tak wysoką temeraturą w naszym rejonie. Nie, nie narzekam. Ja się tylko cichutko chwalę, bo z tego, co mi wiadomo, w moich rodzinnych Kartuzach pogoda nie sprzyja hulance. Żal mi tylko Rodziców, którzy nawet nie mają okazji, by się gdzieś wyrwać... No, ale tu w zasadzie mamy do czynienia z remisem- ja przesmarkałam upalny weekend, a Rodzice przesiedzieli go w domu, próbując ignorować niezbyt miły widok za oknem.
Do Reksia akurat stwierdzenie "złe samopoczucie" zupełnie nie pasuje; Ma mnóstwo energii, jest zdrowy, silny i pełen ochoty na naukę nowych rzeczy. Wyrósł nam niesamowicie; Z porównań do zdjęć sprzed dwóch miesięcy, jakich dokonałam ostatnio wynika jasno, że mały zyskał nieco masy i diabelnie zmężniał. Zmężniał jednak w sensie stricte wizualnym, bo w biologicznym niewiele tam w nim z "męża" ;). Reksio jest już bowiem po zabiegu kastracji. Źródła męskości przepadły bezpowrotnie.
Nic to, czas dalej ładować akumulatory. Miejmy nadzieję, że poranek będzie już o połowę mniej inwazyjny.
Pozdrawiam Czytelników i życzę DOBREGO poniedziałku!