Z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach.
Im dalej tym lepiej, najważniejsze stanąć z brzegu by w razie czego można było się wyciąć.
W te święta przekonałam się o tym bardzo dosadnie.
Zaczynam nienawidzić czasu, gdy muszę jechać do rodzinnego miasta.
Źle na mnie to wpływa.
Wiem, że zaczęłam tworzyć własną rodzinę i z tą myślą wróciłam ze świąt "rodzinnych ", że tylko jedna osoba jest mi najbliższą ze wszystkich i pomału jedyną rodziną do czasu potomstwa.
Ostatnio ostro daje mi codzienność w kość.
Zaburzenia odżywiania od czasu zabiegu strasznie utrudniają normalne funkcjonowanie.
Bezsenność wykańcza bardzo po cichu.
Mam już dość ciągłego wiercenia się nie mogąc zasnąć i ciągłego budzenia się co chwilę, gdy tylko uda mi się "odpłynąć".
Głowa przepełniona negatywem, rozpaczą i cichym wołaniem z odchłani mojego wnętrza. Tak niewidoczne dla bliskich osób.. Tak bardzo negowane, niezrozumiane i deptane ciche prośby, albo już głośne proszenie o pomoc.
Stałam się ostatnio cholernie wrażliwą, wręcz przewrażliwioną na wszelkie złe rzeczy, które coraz bardziej ruszają emocjonalnie.
Coraz częstsze wybuchy różnych emocji.
Wiem, że potrzebuję poprostu odpoczynku.
Strach co będzie dalej.
A będzie się działo.
Negatyw napływa falowo na tyle szybko, że można powiedzieć, że to tsunami.
Po każdej burzy podobno wychodzi słońce.
Mam nadzieję na jakieś zmiany wkładając dużo wysiłku by to wszystko ogarnąć.
Póki co walka trwa i trochę potrwa.
Miłego dnia i jak najwięcej słońca :3