Coś się kończy, coś się zaczyna. Przez ostatni miesiąc była rewolucja. Bastera już z nami nie ma (zmarł w połowie ferii), a od 2 tygodni jest z nami Negro (z hiszpańskiego "czarny"; wiem, że w brytyjskim angielskim, czytane przez "i" jest słowem obraźliwym, ale mój jest przez "e" - tak jak po hiszpańsku). 4-miesięczny mieszaniec dalmatyńczyka z dobermanem, którego adoptowaliśmy dzięki Straży Ochrony Zwierząt. Ponieważ był nieszczepiony (m.in. dlatego został objęty "ochroną" Straży), przeszedł ciężką chorobę - Parwowirozę. Gdyby moja mama w porę nie zawiozła go do weterynarza, nie żyłby już - tak jak nie żyje jego rodzeństwo. To straszne, jak ludzie są nieodpowiedzialni.
Dzięki Bogu, ten jeden został uratowany. Ma przeogromny apetyt, potrzebuje bliskości ludzi i docenia to, co ma. Szybko się uczy i już zdążył nas pokochać.
Wczoraj nasi klasowi chłopcy dali nam po tulipanie, a Brajan i Mateusz, specjalnie dla nas, przytaszczyli spoza miasta gitary, żeby nam zagrać i zaśpiewać "Sto lat". Strasznie miło!
Przedwczoraj byłam na Festiwalu Szekspirowskim w Teatrze Starym, gdzie występowało Panopticum z fragmentami dramatów Shakespeare'a w oryginale (Sen nocy letniej <3).
W przyszłym tygodniu trochę zapieprzu, ale idzie przeżyć.
A na wycieczkę kilkudniową jedziemy do Lwowa. Wolałabym do Pragi, ale może w przyszłym roku się uda?