Tak sobie myślę ile potrafię spi*rdolić w ciągu dwóch sekund.
Jest wieczór i mam ochotę na którykolwiek z moich sposobów na poprawę humoru. Dzisiaj mógłby być nawet alkohol którego nienawidzę najbardziej na świecie.
Mam ochotę położyć się na łóżku (ewentualnie na ulicy w kałuży własnych wymiocin) i odpłynąć w bezmyślności połączonej z brakiem siły. Dla niektórych to pewnie dno ale wolę to niż świadomość tej je*anej codzienności która jest tak przyjemna że przypomina mi agonię.
Zastanawiam się czemu do cholery przeżyłem tamtą noc... tą noc kiedy płakałem i byłem pewny że już się nie obudzę.
Czemu tak się trzymam tego cholernego życia? Może boję się śmierci zerkając z obojętnością na samochód hamujący z piskiem obok mnie? Może mam na tym świecie kogoś ważnego leżąc w następnym ciemnym pokoju z następnymi łzami w oczach? Ahh... to pewnie jakieś marzenie bo nie umiem sobie wyobrazić co zrobię za miesiąc nie mówiąc już o tym co będzie na 10 lat...
Najgłupsze jest to że to może być ostatnia opcja. Jest pewne marzenie które trzymam głęboko w środku i powiedziałem o nim jednej może dwóm osobom.
Malutki drobiazg zamknięty pośród czarnej i zimnej pustki sprawiającej ból każdego dnia.
Wmawiam sobie że nadaję się do normalnego życia... jeśli tylko dostanę ten głupi drobiazg o który się staram.
Za który chciałbym umrzeć.