ja zawsze przesadzam. no zawsze. i po chuj? sama nie wiem.. to chyba moja reakcja obronna. no bo przecież o wiele łatwiej codzień twierdzić że nic mi się nienależy, a jak faktycznie to jest możliwe do zrealizowania że nic mi się w życiu nie należy to trząść się ze strachu.. a przecież jednocześnie wiem, że jestem silna i dam sobie ze wszystkim radę. moja jebnięta osobowość, ja jebie. to będzie ostatni tydzień w Reading. w niedzielę wsiadam w samolot (kurwa jak ja tego nienawidzę, dlaczego za każdym razem sobie to robię?! i dlaczego za każdym razem gdy przeciskam się między ludźmi na lotnisku ściskając w jednej ręce bagaż a drugą łapkę Marcina, zadaję sobie to pytanie?!) i odlatuję z kraju gdzie rządzi multi-kulti, i ja też się do tego przyczyniam, gdzie pogoda zmienia się równie szybko co moje humory, gdzie jedzenie jest okrutnie niedobre i gdzie rządzi Królowa. pół roku minęło jak jeden dzień, a ja przyzwyczaiłam się do fasolki po bretońsku, do coniedzielnych zapupów w Aldim i w sumie do ludzi. przywiązałam się, bo poznałam bardzo miłych ludzi. nie zaprzeczam, że pewnie uronię jedną łezkę czy dwie, wiedząc że nie zobaczę dłuższy czas, a może nawet kilka lat ludzi, których polubiłam. do których się przywiązałam. będzie mi ich brakować. 31. lipca jedziemy na wakacje. wakacje naszych marzeń. wielka podróż autem przed siebie. tylko ja i M. i 5 stolic. 9 dni. już wiem chyba o co chodzi w życiu.
W życiu chodzi o to, żeby się starać i żeby mieć kogoś kto to staranie doceni.