Już nie pamiętam kiedy było tak, że cierpienie duszy zgniatało mózg do stopnia niewytrzymania. Już naprawde nie pamiętam kiedy tak cierpiałam. Piękne to wszystko, że aż mogę sobie regulować dowolnie dłgość susz, i długość cierpień. Czuję w kościach, że to cierpienie nie skończy się, wrócę i cierpieć będę podwójnie, przez chwilę przyjemności, mało-dużej, gorzko-dziwnej, staro-szaro-pasującej. I wybuchnie wulkan deszczu łez, okruszony świadomością nigdy nie spełniajacych się oczekiwań, i będzie tak jak teraz właśnie się dzieje, będą notatki wszystkie mokre od prawdy. Prawdą potrzeba, zazwyczaj wielka, wobec małych ludzi rodzi sie i umiera gdy mały człowiek do górnej półki dosiąść nie może.
Było was dwóch.
Tylko wy wiedzieliście prawie na pewno, czym to tak naprawdę wszystko jest, nie cieniem po wielkim, silnym i niepokonanym ego. Bladą smugą jestem, niczym, czym można zaimponować, tylko słabością, jednak nie...Umiera powoli każda silna część, jak w maratonie przestaję odczuwać wszystko, tylko tutaj odwrotnie, a najbardziej boli szczęście, fizycznie, mocno.
Już nic nie stanie się więcej niz to co mam. Wybiegłam, myślałam, że utrzymam prowadzenie, lecz po co, skoro tutaj nie ma nikogo.
-złap za rękę.