Ciężko mi uwierzyć, że to już końcówka mojej ciąży. Mimo tego wszystkiego, co przeszłam przez te dziewięć miesięcy, nie mogę sobie wyobrazić, jak będzie wyglądało moje spotkanie z Jowitą - kimś tak małym, a zarazem wielkim. Spotkanie z kimś, kogo kocham bezgranicznie, mimo, że jeszcze nie mogę go dotknąć, zobaczyć. Jedno jest pewne: jestem w stanie znieść dla niej wszystko. Nie boję się. Nawet, tak szczerze mówiąc, nie mogłabym się bać po tym, jak przechodziłam ciążę.
Był moment, że zazdrościłam moim koleżankom. Nie miały żadnych objawów, ciąża przebiegała idealnie. Szczęśliwe robiły wszystko, na co miały ochotę, nie martwiąc się, że coś złego może się wydarzyć. Zastanawiałam się, jak to jest, że należę do tych kilku procent kobiet, które tak źle przechodzą ciążę. Moja mama i babcia nie chciały mi wierzyć, że czuję się tak okropnie (nie mieszkam w mieście rodzinnym, więc kontakt jest głównie telefoniczny). Ciągle słyszałam, że jestem przewrażliwiona. Słowa: "Każda ma mdłości, więc nie przesadzaj. Do trzeciego miesiąca to normalne, więc się nad sobą nie użalaj!" To działało na mnie, jak ostre spoliczkowanie. Przeważnie rozmowa kończyła się wybuchem mojej złości i rozłączeniem się. Czułam się nierozumiana. Mdłości? Z tego, co wiem, występują przeważnie nad ranem. Ja wymiotowałam całe dnie i noce, nawet po wodzie i nawet wtedy, gdy nie miałam nic na żołądku. Mój rekord, to wymioty co dwadzieścia minut. Nie miałam siły chodzić, przewracałam się, a D. nie miał jak mi pomóc, bo pracuje. Skończyło się szpitalem i serią kroplówek, zastrzyków i tabletek. Stwierdzono niepowściągliwe wymioty ciężarnych. Podobno tylko kilka procent kobiet w ciąży przechodzi tak intensywnie mdłości i wymioty. Cóż za zaszczyt! Do połowy ciąży było ciężko, ale z czasem wymioty ustępowały. W zamian za to pojawiły się bóle podbrzusza. Potem tylko słuchanie, że grozi mi wcześniejszy poród i muszę się oszczędzać. W trzydziestym tygodniu bóle się nasilały, pojawiło się mocne kłucie w kroczu. "Szyjka cały czas się skraca. Będzie dobrze, jak dotrwa Pani do trzydziestego piątego tygodnia. Proszę leżeć i nic nie robić." Byłam przerażona i zestresowana. Każdego dnia czułam, że zaraz urodzę. Byłam jak tykająca bomba...
Obecnie trzydziesty ósmy tydzień i czternaście dni do porodu. Całą sobotę miałam bolesne skurcze. Ból się nasilał, a odstępy czasu pomiędzy skurczami skracały się. Zauważyłam, że mam skurcze co cztery minuty, więc chciałam jechać do szpitala, ale zaczęło przechodzić i ostatecznie skurcze minęły w nocy. Na co dzień mocne kłucie w kroczu, bóle pachwin i pleców. Ciągle mi coś przeskakuje. Na szczęście ciąża jest już donoszona i Jowicie nic nie grozi. Nie siedzę i nie czekam, sama niech zadecyduje, kiedy chce wyjść... a wtedy przyjmę ją całym moim sercem. To mojej córce ma być wygodnie, bo jest dla mnie całym światem, dla którego zrobię wszystko. Warto było cierpieć od pierwszych tygodni ciąży. Każdy ból i cierpienie jest warty mojej córki! Te wszystkie zmartwienia i stres o jej zdrowie i życie, myślenie, co to będzie, gdy urodzi się za szybko, sprawiły, że czuję tą ogromną więź pomiędzy nami. Nie wiedziałam, że można aż tak bać się o kogoś. W dodatku o kogoś, kogo jeszcze się tak naprawdę nie widziało... Dlatego nie boję się porodu, bo wiem, że gdy nastąpi, zobaczę moją małą perełkę, którą tak bardzo kocham.