1 listopada to dla większości ludzi bardzo smutny dzień. Kiedyś usłyszałam:
"Jak umrze ktoś kogo kochasz to zrozumiesz"
ale nadal nie rozumiem.
Podobno człowiek po śmierci bliskiej osoby przechodzi zawsze przez konkretne etapy żałoby. Zaprzeczenie, gniew, targowanie, depresja, akceptacja. Mam wrażenie że nigdy nie doświadczyłam takiego schematu. Swój schemat opisałabym raczej jako: ból straty, akceptacja, wnioski. Miałam poczucie winy, że potoczyło się to tak szybko. Przecież powinnam cierpieć i tonąć we łzach, prawda?
Mam nieodparte wrażenie, że przeżywanie straty w największej części zależy od naszego podejścia do spraw duchowych. W Polsce mamy do czynienia z dużym zaprzeczeniem - wierzymy w niebo, raj po śmierci, ale śmierć traktujemy jak największe zło. To najzwyczaniej nie trzyma się kupy. Ludzie albo nie do końca wierzą w niebo i życie po śmierci, albo pozwalają dać górę swoim własnym uczuciom. Czy nasze wierzenia zrobiły z nas samolubów? Nie dojrzeliśmy jeszcze do pogodzenia się z naturą życia i śmierci? Skoro ktoś kogo kocham odszedł i już nie cierpi, a ja wierzę że trafił do dobrego miejsca, to czemu mam się smucić? Skoro miał dobre, szczęsliwe i długie życie to dlaczego ja mam tkwić w zamkniętym kręgu umęczania się?
Może nie rozumiem bo zobaczyłam śmierć która była błogosławieństwem, może nie rozumiem dlatego, że bardzo mocno wierzę, że teraz lepiej, a może dlatego, że nauczyło mnie to bardzo wiele, przede wszystkim doceniać wszystkie dobre chwile które mnie spotykają i nie tracić cennego czasu.
Na zdjęcia patrzę z uśmiechem, kiedy wspominam nasze wspólne chwile uronię łzę, ale szybko uświadamiam sobie że to nie może trwać dłuzej niż chwilę. Dzisiejszy dzień nie będzie przepełniony smutkiem, a wspomnieniami i będzie kolejną okazją do uświadomienia sobie jak wiele jeszcze chcę zrobić i jak mało mam na to czasu i że muszę bardziej cieszyć się każdą chwilą z tymi, na których mi zależy.