Zimowy świt rozdarł ciemność nocy, przynosząc ze sobą ciszę, jakiej nie znałem od eonów. Leżałem nieruchomo, czując ciepło obok siebie, oddech Anny, delikatny i miarowy. Jej dłoń wciąż spoczywała na mojej piersi, jakby chciała mnie zatrzymać, przykuć do tej rzeczywistości, która była tak obca, a jednocześnie zaczynała stawać się moją własną.
Przybyłem tutaj, by zbawić ten świat. By uwolnić go od nienawiści, bólu i degeneracji, które zżerały go od środka. Byłem Mrocznym Mesjaszem, istotą stworzoną do walki, do prowadzenia ludzkości ku odkupieniu, ku światłu, choć sam narodziłem się z cienia. Nie znałem wątpliwości. Nie znałem strachu. Aż do teraz.
Anna...
Jej imię rozbrzmiewało w mojej głowie jak najpiękniejsza z melodii. Jak echo czegoś, co powinienem był pamiętać, choć nigdy wcześniej tego nie doświadczyłem. Powinna być tylko przechodniem w moim losie, kolejną duszą, której obecność miała być jedynie migawką w mojej podróży. A jednak nie potrafiłem oderwać się od niej. Nie mogłem przestać myśleć o jej uśmiechu, o blasku w jej oczach, o cieple, które jej dotyk roztaczał wewnątrz mnie, tam gdzie miała być pustka.
Śnieg padał za oknem, cicho i dostojnie, jakby świat wstrzymał oddech na mój rozkaz. Czułem jego moc, jego czystość. Zima... Była moją ulubioną porą roku. Być może dlatego, że przypominała mi o moim własnym sercu - zimnym, ale nie martwym. Przypominała mi o świecie, który w lodowej bieli znajdował odkupienie.
Anna poruszyła się i spojrzała na mnie sennie, jej wargi uniosły się w uśmiechu.
- Wstałeś - powiedziała cicho, a ja skinąłem głową. - Chodźmy do parku.
- Po co? - zapytałem, choć już znałem odpowiedź.
- Bo pierwszy dzień zimy trzeba uczcić. - Zaśmiała się, przeciągając leniwie, a ja wiedziałem, że nie będę w stanie jej odmówić.
Świat za oknem tonął w bieli. Ludzie, których miałem poprowadzić ku zbawieniu, szli ulicami, nieświadomi mojej obecności. Nieświadomi, że ich los spoczywał w moich rękach. A ja... Ja szedłem obok Anny, trzymając jej dłoń w swojej, pozwalając, by to ona prowadziła mnie.
Park był cichy, pokryty śniegiem jak najczystszym obrusem. Ślady naszych butów były pierwszymi, które zakłóciły jego nieskazitelność. Anna uśmiechnęła się, zrzuciła rękawiczki i zaczęła formować śnieżną kulę.
- Co robisz? - zapytałem, przyglądając się jej ruchom.
- Lepię bałwana. - Spojrzała na mnie figlarnie. - Nie wiesz, jak to się robi?
Nie odpowiedziałem. Nie wiedziałem. W moim istnieniu nie było miejsca na zabawę, na beztroskie gesty, na śmiech. Ale Anna śmiała się, jej policzki zaróżowiły się od zimna i ekscytacji, a ja nie mogłem oderwać od niej wzroku. Więc zrobiłem to, co wydawało się naturalne - uklęknąłem obok niej i zacząłem formować kolejną kulę.
Bałwan rósł, a w moim wnętrzu coś, czego nie potrafiłem nazwać, pęczniało. Coś miękkiego, ciepłego, coś, co powinno być mi obce. Anna klasnęła w dłonie, dumnie przyglądając się naszemu dziełu.
- A teraz... - wyszeptała, a ja poczułem, jak coś miękkiego i zimnego uderza mnie w ramię.
Śnieżka.
Spojrzałem na nią zdziwiony, a ona zaśmiała się i rzuciła kolejną. Instynktownie uniknąłem jej, a potem... coś się stało. Coś, czego nie przewidziałem. Nachyliłem się, zebrałem garść śniegu i rzuciłem w nią z powrotem. Jej śmiech rozbrzmiał wśród drzew jak dzwonki, a ja czułem, jak moje usta unoszą się w uśmiechu.
Bitwa trwała, śnieżki śmigały wokół nas, a ja zapomniałem o wszystkim. Zapomniałem o mroku, który niosłem w sobie. Zapomniałem o przeznaczeniu, które było moim brzemieniem. Zapomniałem o świecie, który miałem uratować.
Była tylko Anna. Jej śmiech. Jej uśmiech. Jej ciepło.
Nigdy nie czułem się tak szczęśliwy.
I to właśnie mnie przeraziło najbardziej.
Tylko obserwowani przez użytkownika thevengefulone
mogą komentować na tym fotoblogu.
7 godz. temu
7 godz. temu
10 godz. temu
10 godz. temu
10 godz. temu
10 godz. temu
10 godz. temu
10 godz. temu
Wszystkie wpisy