Ramiona rozłożone mdleją, niespokojne nogi wyciągają się w pościelach mych spopielonych tchnień, krztuszę się drżąc ciałem...
Ręką sunie co raz pewniej rozmoczona czerń, oknem wlewa się przepuszczana, dokładnie czuję każdy ucisk na szyi...
Zaduszają mnie metalowe poskręcane druty wybijającego czasu - los to wredny zwierz, wyrywam go pręt za prętem ze skóry...
Szponami wyciągam łańcuchy, trzymam rozciągając jeden za drugim, patrząc na dłoń, cisza brzmi zębami, wokół ja i tylko krew...
Przytykam wilgotne palce ekranowi pogrążonemu swymi spięciami szarymi, z nocy spada grad czarnych łez płaczących oczu...
Księżyc zakryty pozorem zaćmienia, oczami prześwietlonymi widzę jego zakrywkę, wieje wicher biel orbitalna roztwiera się...
Otwierają się wrota poranionej kuli kraterów, odłamuje się skrzydło mocarnych drzwi skalistych spadając na mnie...
Połykam potok kryształów, nie zważając na zakrztuszenia, w polewach czuję usta przy ustach, nie zawahaj się podejść...
Dookoła horyzontami dróg mlecznych pobłyskują miliony telewizorów, w ich spięciach słodko wyświetlane oczy...
Wyglądam w niebiosach mroku historii przyszłości...