Powrót uwiązany za stopy klęczy zwijając beton pod futrynę, wynudzone chude spojrzenia pełzają po schodach azbestowych...
Roztarganym wyrwaniem zatrzaskuję drzwi głową, przyspieszonymi mrugnięciami rzęs rośnie pozwijany korytarz głuchości...
Na powitanie kłaniają mi się setki brunatnych mieszkań zaklamkowych. Szarych i starych, zamieszkałych i opuszczonych...
Zwolnioną blokadą kroków przechadzam się po poranionych ściennych labiryntach, igła spada z krążka tnąc me gardło...
Oczy pękają udręczonymi prześwietleniami ciosów tępych słów, załączając neony ujarzmiające ociekającą dal...
Otchłanie przymurowanych kamienic zapalają się siecią ledów, zimno pulsujących iskrami prądu, cicho otulającego me ciało...
Grzmotnięciem tętno wraca w swój kanał, przez przełyk czarnym szaleństwem rozkręcają się winylowe obroty...
Płyta zabarwia się czerwienią, pocięciami zacięć przedziera się przeciąg, trzaski zrywają pożółkłe tapety, framugi metalizując...
Trzaśnięcia nucą taktu sylwetkom wybiegającym w szarych płaszczach, beżowe gubią kapelusze, spojrzenie mi zamydlając...
Chusta pociera powieki, syczą w spięciach mijania się zderzonych światów, smukłe srebrne ciała suną w bezbarwnym tłumie...
W zeszklonym umyśle niemogącym zapłakać tli się nadjeżdżający widok pozderzanej ulicy, wysłużone graty suną ledami w górę...
Maszyna z przełamanym licznikiem przycina mi włosy mknąc zgubioną drogą, potłuczone płyty chodnika lewitują...
Ślepymi neonami płoną oczy, ludzi z pogryzionych światów...