Osiemnaście lat, miesiąc, dwadziesia pięć dni
Gdy głęboka wiara przezwycięży strach, zrodzi się praw-
dziwa ufność. Wszystko inne jest porażką, wiem to.
Chcę, żebym wciąż na nowo przeżywała dawne, straszne
wspomnienia.
Każe mi iść do łazienki i onanizować się.
Daj z siebie wszytsko mówi. Nie wolno Ci tu wejść,
odpowiadam.
Szarpie dzrwiami i otwiera je, kiedy siedze z prysznicem mię-
dzy udami, jego twarz jest biała ze złości.
Możesz pieprzyć się z jakimś cholernym aparatem, a ze
mną nie, krzyczy.
Hotelowy korytarz, drzwi, które się zatrzaskują. Panika,
ciągnę, szarpię, naga i mokra. Głosy, okolice basenu, boję się
krzyczeć. Zgaszona i milcząca, zimne kafelki pod stopami.
Przemykam między krzakami, nadeptuję na jakiegoś dużego
owada i chcę krzyczeć. Nienawidze pająków, nienawidzę ro-
bactwa. Płaczę, marznę, trzęsę się.
Chodzi o to żeby opanowac swój strach, pokonac demony.
Co pewien czas przemykam się i sprawdzam drzwi. Otwie-
ra tuż przed wschodem, gorący, cuchy, żarliwy, kochający.
Jesteśmy
najważniejsi
dla siebie nawzajem.