Melancholia i otępienie. Sama nie wiem czy to kwestia stanu ducha
czy fizyczne samopoczucie rzutuje na mój nastrój. Metoda małych
kroczków się nie sprawdza. Tak powolne posuwanie się naprzód
nie daje żadnych efektów, bo wszystkie złe myśl i w końcu mnie
doganiają. Nie chcę wiecznie uciekać. Albo odetnę się od wszystkich
dotychczasowych przyzwyczajeń i nawyków, raz na zawsze skończę
z tym bagnem, albo to rzeczywiście nie ma sensu i rodzice mają rację.
Pozostaje szpital. Pozostaje kilkumiesięczny pobyt na oddziale. Nie
wyobrażam sobie tego, nie wierzę, że mogłabym tam znowu trafić, ale
z każdym dniem ta perspektywa zdaje się wyraźniejsza. Nie można
wiecznie czekać na coś, co nigdy nie nastąpi. Tu nawet nie chodzi
o cierpliwość czy wyrozumiałość moich rodziców - i tak złamaliśmy
już wszystkie wcześniejsze ustalenia, powinnam iść do szpitala pół
roku temu, a oni dali mi tyle dodatkowych szans, że aż samą mnie to
dziwi. Boją się o mnie, o moje życie, bo z każdym dniem jest gorzej.
A ja udaję sama przed sobą, że wszystko jest w porządku. Wmawiam
sobie, że można tak żyć bez końca, a przecież gdzieś podświadomie
czuję, że mogę nie obudzić się następnego dnia. Wszystko się wali.