Drugiego dnia świąt, a być może nawet wcześniej, być może w smutny wieczór, za drzwiami pokoju, w zimny, ciemny wieczór, nim jeszcze niebo zacznie obdarowywać nas drobnymi prezentami, nasuwa się refleksja: święta pełne są nadzieji. Tak, ja również mam dłonie pełne nadzieji pachnącej skórkami mandarynek. zapach ten zostaje na bolących palcach, z palców przenoszę go na szyję i nadziejuję: to już jutro, już jutro dzień zwykły, zwykły jak dzisiejszy i wczorajszy, tyle, że bez infantylnego przekonania, że jednak inny, że niby jeden taki w roku. Ta nadzieja zapijana czerwoną herbatą rozchodzi się i grzeje wnętrzności, nadzieja, że jest się silnym, że jutro nadejdzie i dmuchnie nam w oczy rzeczywistością, pójdą do pracy, ja pójdę i znów szczęśliwie będziemy się taplać w pracoholizmie i język dotknie miekko podniebienia, klepnie koniuszkiem o dolne zęby, wargi dolna i górna odbiją się od siebie, język lekko zroluje, powietrze syknie między zębami w powtarzanych z dziką satysfakcją słowach: nie mam czasu.
Pracoholizm to choroba ludzi płodnych jak kotki, ludzi, którzy noszą w sobie zarodki własnej twórczości, choroba dla ludzi, którzy oszukują czas, ludzi bogatych w powietrze. Oddycham mocno oddycham i nie chodzi mi tu o biznesmenów ze skórzanymi walizeczkami, o biznesłomen ciągnące za sobą obrzydliwie słodką woń drogich perfum, ale o nienawiść do bierności, do odpoczynku, do snu, do za krótkiej doby. O biegnij, biegnij.