To niemożliwe.
Niemożliwe, że ten czas tak szybko biegnie...
Obiecywałam sobie...
Schudnę do kwietnia pięć kilogramów.
Schudnę w maju.
Zacznę ćwiczyć.
Nie, nie, nie, nie.
Jestem jedną wielką porażką.
Nie chce już nic obiecywać.
Boję się, że staje się coraz bardziej obojętna, zatwardziała, zgorzkniała, brzydsza.
Puste słowa, obietnice.
Wracam myślami do dni, w których jedzenie nie było przyjemnością, lecz koszmarem, katorgą, olbrzymią męczarnią. Kęs suchej bułki, ćwiartka jabłka.
Kontrola ponad wszystko. Chudnięcie, waga- szczęście. Nawet strach w oczach najbliższych był swego rodzaju, hm.. pociechą, nagrodą..
Nie wiem czy dam radę pokonać to uzależnienie.
Bo chyba nie mogę nazwać tego inaczej.
Pochłanianie jedzenia nie z powodu głodu, ale z nudów, stresu, przyzwyczajenia.
Czy nienawiść do ciała nie może mi pomóc?
Jak to możliwe, że brzydzę się sobą, a wciąż jem?
Przepraszam Was Aniołki.
Nie mogę obiecać, że będę tu codziennie pisać.
Jestem codziennie, ale zwykle nie udzielam się tylko obserwuję. Czasami nie mam siły pisać, czasami płaczę, czasami jestem szczęśliwa, lecz częściej załamana i wściekła. Widzę Wasze postępy i zazdroszczę. Właściwie każdej z Was zazdroszczę i w pewien sposób czuję się z Wami związana.
Przepraszam za to, że nie jestem już taka jak kiedyś.
Wciąż w cierpię, potrzebuję wsparcia, ale nie otrzymuję go. Problemy napadają na mnie, a ja uginam się pod ich ciężarem i czuję się bezbronna, samotna, nijaka, beznadziejna....
Stopniowo chcę chudnąć.
Stawiam sobie za cel: 46kg do końca czerwca.
Myślę, że to rozsądne rozwiązanie.
Chcę tylko schudnąć...