Red velvet <3
Dobra. Tyle się dzieje, że nie wiem od czego zacząć.
Ostatnie dwa dni miałam porządne załamanie.
Moja rozsądna strona wzięła nade mną górę i skapowałam w końcu, że sama po raz kolejny pakuję się w niepotrzebną, wyniszczającą dietę.
Co z tego, że 2 tygodnie? Założę się, że to by się przeciągnęło.
Byłam tak rozbita, że nie wiedziałam, co się ze mną dzieje.
Zaczęłam jeść, co popadnie, byle tylko mieć cos w ustach.
To pewnie zasługa okresu, który zaszczycił mnie we wtorek swoja obecnością.
Tak więc przez ostatnie dwa dni jadłam, jadłam, jadłam.
Nie chcę wiedzieć ile ważę, ale pewnie już z 58 kilo.
Nie, cholera, nie będę się odchudzać.
Muszę wiedzieć, gdzie jest granica.
Musze jeść zdrowo i dużo ćwiczyć.
I ten nabyty ostatnio tłuszczyk mam zamiar spalić poprzez ćwiczenia, a nie poprzez głodówkę.
Nauczę się nowego sposobu kontrolowania wagi.
Teraz będę jadła 1200 kcal.
I będę ważyć te 56 kg. Do 17 grudnia. A teraz się nie ważę, tylko dzielnie trzymam się postanowień.
I błagam Boga, żeby nie pozwolił tej chorej części mnie dojśc do głosu.
Przepraszam za te ciągłe zmiany.
U mnie właśnie tak wygląda walka z samą sobą.