coraz częściej zastanawiam się jakby to było, gdyby było możliwe wyciągnięcie pewnych cech z jednego człowieka, innych z kolejnego człowieka, a potem stworzenie z nich jednego, cudownego istnienia. tak po prostu. nie idealnego, bo wlaściwie czym lub kim jest ideał? chyba tym, kogo sami tworzymy w głowie i którego potrafimy zaakceptować w całości i kochać.
myślę też, że świat jest kurewsko źle ułożony. bo ile razy można upaść i się podnieść? jak długo można ścierać kolana na jednej pieprzonej asfaltowej drodze, która w końcu prowadzi donikąd? jaki sens ma staranie się i kochanie, dawanie siebie, skoro niezależnie od wszystkiego przychodzi taki moment, w którym ktoś Cie cholernie zawodzi, nawet nie raz i niszczy Cię znów. ten świat nie jest warty zaufania, ludzie nie są go warci, bo tak czy siak w końcu spierdolą z placu walki, mimo że wcześniej milion razy obiecali, że nigdy Cię nie zranią. a Ty w składasz się przez tygodnie, miesiące, czasem larta, wyczekujesz TEGO CZEGOŚ co w końcu na nowo odmieni Twoje życie, pozwoli Ci patrzeć na świat przez różowe okulary, czegoś co sprawi, że znów poczujesz coś na kształt szczęścia... i cieszysz się znów ze słońca, uśmiechasz do ludzi, serce wyrywa się z piersi kiedy pomyśli o tym nudnym, ciepłym, piątkowym wieczorze w skarpetach, przed telewizorem, ale z osobą, której tak kurewsko ufasz i powierzasz coś, czego często nie wiedzą ludzie będący obok od lat. dostajesz ten tęczowy świat, raj, żeby chwilę potem został tak po prostu spalony do ostatniej cząstki nadziei. i znów zostajesz w zgliszczach, a świat idzie dalej, udając, że nic się nie stało. w końcu to tylko kolejny pożar Twojego świata, kolejny raz spierdoliło Ci się na głowe niebo pełne tych gwiazd, które widziały jak kurewsko jesteś szczęśliwy. i tyle. koniec? cisza? kropka.
+ święta. po co komu te święta? te były wyjątkowo ŻADNE.
rozpierdol, znowu. czemu mnie to nie dziwi? czemu ja nie mogę tak po prostu spierdolić?
czemu zawsze tracę wszystko, co kocham i na czym mi zależy? może tak kurewsko zaszłam za skórę karmie. albo zwyczajnie nie zasługuję na nic lepszego. permanentnie chcę umrzeć, bo po co żyć, skoro wciąż traci się cel tego jebanego życia?
tak bardzo chciałabym cofnąć czas, coś powiedzieć, inaczej zrobić... nic już nie wiem. burdel tego świata mnie pochłania. te plastikowe serca i papierowe dusze. chciałabym znaleźć pierdolony stały punkt, ciepłe miejsce, do któreo zawsze można wrócić. a mój dom właśnie upadł jak jebany domek z kart. spierdolił się na ziemię, a najlepsze jest to, że nie wiem dlaczego.
jeszcze czekam. jeszcze poczekam. tydzień? miesiąc? rok? walcz kurwa, walcz...
sorki za mój bełkot.