jakoś po cichu, w samotności migającej świetlikami choinki, modlę się o koniec.
zapycham serce ciastami i litrami soku pomarańczowego. wsłuchuję się w odgłos wiatru, który za oknem ekspresyjnie przedziera się przez zielone igły gołych choinek. do tęczówek agresywnie dociera szarość chodników i zapach świeżo parzonej kawy. udaję, że te trzy dni, to jak kiedyś najpiękniejszy czas roku. nieprawda. siedzę w różowych kapciach z filiżanką czarnej herbaty, lekko słodzonej, słucham sztucznych dźwięków kolęd. i gram, jak w najlepszym teatrze. to co z głębi, ukrywam. impulsem chcę wstać, zakopać się w pościeli, budząc się już po wszystkim. budząc się albo i nie.
... a mi pusto.
tempo zatraca, nie wiem czy wczoraj czy dzisiaj. marzę by nastała cisza.