Krzyk, część 35. Ostatnia.
Poczułam jak robi mi się niedobrze. Czyli to już dzisiaj?
- Skarbie, nie denerwuj się- Julien mocno mnie do siebie przytulił.
- Tak... O której mamy być w zamku?
- W południe. Walka zaczyna się o piętnastej.
- Czyli za godzinę musimy wyjechać.
Przez chwilę wpatrywałam się w ścianę aż w końcu wstałam.
- Co mam ubrać?
- Zwykłe spodnie i koszulkę. Na miejscu dostaniecie ubrania do walki.
Wzięłam głęboki oddech i wsunęłam byle co.
- Chodź coś zjeść.
- Chyba zwariowałeś. Wyżygam to na ciebie zanim się zorientujesz.
- Musisz mieć siłę i bez dyskusji.
Nie chciałam się z nim kłócić więc posłusznie zjadłam kanapki, które mi przygotował. Poly była cały czas z nami i wspierała mnie jak tylko mogła. Za to Dereck nie odezwał się ani słowem, tylko patrzył na mnie jak na wroga. Ignorowałam go, nie potrzebowałam dodatkowych nerwów. W końcu wybiła jedenasta. Mieliśmy godzinę drogi, więc trzeba było jechać. Wsiedliśmy do samochodu. Oczywiście bez mojego ojczyma, wyszedł wcześniej.
Siedziałam podziwiając widoki za oknem. Nie czułam ani strachu ani zdenerwowania. Schizowanie zacznie się dopiero tam, na górze. Co będzie to będzie, wszystko w rękach boga. Dojechaliśmy pod zamek. Setki ludzi niespokojnie kręciło się po polanie, gorączkowo o czymś dyskutowali. Nie małe przerażenie malowało się na ich twarzach. No tak, przecież conajmniej połowa z nich miała dzisiaj umrzeć. Razem ze swoim przegranym przywódcą. Widząc ich zdałam sobie sprawę co tutaj się stanie. To miała być zwyczajna rzeź niewinnychludzi. I po co? Żeby ocalić jakiś ród? Dlaczego nie moglibyśmy żyć wszyscy razem? Nie wiem, widocznie take są zasady tego chorego świata.
- Wszystko w porządku?- zapytał Julien.
- Jak najbardziej- mruknęłam wysiadając z auta. Od razu przyjechała po mnie jakaś... kareta? Nawet nie wiem co to było. W każdym razie nie pytając nas o zdanie wpakowali tam mnie i mojego mentora. Drżącą dłonią chwyciłam rękę Juliena. Posłal mi pokrzepiający uśmiech. Dojechaliśmy na sam szczyt góry, prosto pod zamek. Nasz ród był po prawej stronie zamku. Na przeciwko ród Cartera. Wszyscy chodzili z miejsca na miejsce, rozmawiali, były tam nawet płaczące dzieci.
Usiadłam na przygotowanym dla mnie miejscu i patrzyłam w ziemię. Serce biło tak szybko i głośno, że aż huczało mi w głowie. Uniosłam wzrok i spotkałam wrogie spojrzenie przeciwnika. Jego twarz zdobił jeszcze dość zachęcający chamski uśmieszek. Jednak moją uwagę przykuł chłopczyk stojący kilka metrów od Cartera. Przyglądał mi się lekko się uśmiechając, jednak na jego twarzy widziałam strach i obawę.
- Załóż to- Julien podał mi jakieś szaro zielone ubrania.
- Tutaj mam się rozbierać?- wstałam.
- Tak, przecież bieliznę zostawiasz.
Westchnęłam i najszybciej jak się dało zmieniłam ubrania. Wyglądałam mniej więcej jak w worku, ale to była ostatnia rzecz, na której mi zależało.
Pół godziny przed rozpoczęciem walki przyjechał nasz władca, pan Dothermonu. Mówił, że ta walka musi być stoczona, żeby pomścić naszych przodków, którzy umarli w ten sam sposób. I, że podobno to wszystko jest sprawiedliwe i całkowicie normalne.
Dziwne ma pojęcie normalności, ale to nie czas na przemyślenia.
- Bardzo proszę o wystąpienie przedstawicieli rodów- powiedział gdy zegar wybił piętnastą. Wstaliśmy z miejsc i stanęliśmy na przeciwko siebie. Większość osób pobiegła na górne piętro zamku. W końcu to tam miało się wszystko rozstrzygnąć.
Czułam ciężar noży i mieczy w dziwnych, ogromnych kieszeniach tego stroju. Podaliśmy sobie ręce i weszliśmy do zamku.
- Czas rozpocząć walkę na śmierć i życie. Niech wygra lepszy- krzyknął władca.
Zanim się obejrzałam Carter już wymachiwał nożem przed moją twarzą. Szybko odskoczyłam, sprawnie wyjęłam nóż i mocno przecięłam jego ramię, z którego w momencie zaczęła lać się krew. Wściekłość malowała się na jego twarzy i długo nie pozostał mi dłużny. Widziałam jak przemaka materiał na moim udzie. Wymienialiśmy ciosy przesuwając się w kierunku schodów.
Byłam na drugim stopniu a miałam poranione już całe ciało. Carter wyglądał nie lepiej. Zanim się zorientowałam podciął mi nogi i całym ciałem uderzyłam o twarde schody. Ból przeszył całą mnie, syknęłam zaciskając zęby. W tym czasie przeciwnik wybiegł na samą górę czekając aż się podniosę. Zebrałam wszystkie siły i wstałam. Wyciągnęłam miecz z kieszeni i wybiegłam na górę. Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy, aż w końcu wbiłam ostrze w jego bok. Wrzasnął rzucając się na mnie.
Prawie nie odczuwałam bólu, widok krwi uświadamiał mi jak wiele mam ran.
Podczas walki kątem oka zarejestrowałam małego chłopca, tego sprzed zamku. Czułam się, jakbym go znała. Dopiero kiedy zobaczyłam jego oczy, z których spływały łzy poznałam jego tożsamość. To musiał być młodszy brat Ostena...
Zadałam kolejny cios Carterowi, kiedy usłyszałam śmiech. Popatrzyłam w kierunku, z którego dochodził. Stali tam Patrick, Dereck i jeszcze innych dwóch mężczyzn.
Mordercy- coś szeptało mi w głowie.
Skierowałam spojrzenie na Juliena. Patrzył na mnie z taką miłością i wiarą.
- Zabójcy muszą umrzeć. Zabójcy muszą umrzeć- powtarzałam aż mój szept zamienił się w krzyk.
Uroniłam ostatnią łzę i z całej siły wbiłam miecz w moje serce przebijając swoje ciało na wylot.
KONIEC.
Nie wyobrażam sobie, że to już koniec tego opowiadania. Tak się do niego przywiązałam, że aż mi smutno je kończyć. Ale nadszedł już jego czas, żegnamy się z Dawn i Julienem. I przepraszam, ale nie miałam ochoty na kolejny Happy End :>
A teraz mam nadzieję, że mogę liczyć na dużo klików i komentarzy podsumowujących to opowiadanie. Podobało się? A może ktoś nie mógł się doczekać jego końca ? Za każdą opinię z całego serduszka dziękuję ! :*
Jesteście najlepsi ! < 3