wieczory są ciepłe. z kratek wentylacyjnych osiedlowej knajpy wydobywa się zapach alkoholu pomieszanego z przypalonym kotletem. pewnie nie serwują tam kotletów, ale kiedyś była tam pizzeria. ściany musiały przesiąknąć specyficzną wonią ciasta. tak. woń pizzy i piwa zdecydowanie lepiej to odzwierciedla. na balkonach słychać pomruki cichych rozmów. to kury domowe plotkują przy papierosach wystawiając głowy przez balkon. po cichu, by nie przeszkadzać mężom w oglądaniu meczu. zmrok pozwala im być anonimowymi. zarysy sylwetek nic nikomu nie mówią. a te, których osiedlowe (i jedyne) życie polega na zagrzewaniu parapetu i wszechlustracji parkujących samochodów (ciekawe skąd ma pieniądze na nowy samochód. ukradł, skurwysyn!) dawno już śpią. kury mają spokój. błogi spokój w oparach dymu, który bezpicznie izoluje od nieodrobionych zadań ich dzieci i uwag czekających na podpis. izoluje od głosu, który przecież dopiero krzyczał, że gol, a chwilę później, że sędzia chuj. ale wszystko się kiedys kończy. papierosy gasną. słychać basowe "kobieto! podaj mi piwo!", i mrzonki o innym życiu rozwiewają się wraz z zapachem dymu.
moje nogi stąpają lekko i miarowo. uśmiecham się sama do siebie dopisując w głowie scenariusze tych cudzych żyć, zupełnie jak one. jedyna różnica jest taka, że w przeciwieństwie do nich wiem, że nie ma tu czego zazdrościć i czym się oburzać.