Kolejne LP z podróży.
Gdzieś na trasie, kiedy zachciało nam się jeść, postanowiłyśmy zatrzymać się przy drodze w jakimś przyjemnym miejscu i w spokoju zrobić sobie kanapki, czy tam inne żarcie. Akurat mijałyśmy zaciszną łączkę, na której pasło się kilka kóz, a centralnie przed szybą samochodu jakaś pani prowadziła młodego ogiera na lonży. Zielono, słonko piękne, sielanka, a w samochodzie my, świeży chleb, produkty pośrednie i wielki apetyt. Sama radość.
Robimy więc te kanapki z zainteresowaniem obserwując postępy roczniaka w poskramianiu swojej pani. Chodził pięknie w kółko, jeśli chciał, tempo trzymał równe.. pod warunkiem, że akurat się nie wyrywał i nie płoszył. Rozkoszny rozrabiaka, taki zbuntowany koński nastolatek. Miło było popatrzeć. I tak sobie siedzimy żując chlebek i gapiąc się w skupieniu na widowisko, kiedy w końcu pani chyba się zmęczyła. Zgarnęła lonżę jak smycz i powlokła konika przez łąkę prosto w naszą stronę. Z początku myślałam, że idzie nas opieprzyć za te wszystkie śmiechy z jej wysiłków, albowiem, jak to ja, nie szczedziłam komentarzy przy otwartym oknie. Ale nie. W zdumieniu oglądałyśmy, jak pani, prowadząc konika na lince, minęła dostojnie nasz samochód, zatrzymała się w rowie trzy metry dalej, poluzowała smyczkę i pozwoliła swemu pupilkowi skubnąć kilka garści trawy. Zrezygnowany zwierzak ciapnął zębami wyhodowane na spalinach chwasty, podniósł majestatycznie ogon i wypuścił z wielką ulgą kilka bobków. Na co pani podniosła dupę z ziemi, szarpnęła konikiem i powlekli się z powrotem w stronę domu. Klocek wypuszczony, spacer zaliczony. Taki tam mały performans, gdzie nawet konie mogą być psami.