Dzień 1, 25 maja:
Nie nastawiałam budzik by zdążyć na wcześniejszego busa. Oddałam sprawy w ręce losu: wstanę na czas, to pojadę wcześniej, nie - mówi się trudno. Obudziłam się przed 7. No to dobra, jadę busem o 9. Dopakowałam się, zrobiłam co miałam zrobić - jadę. Trochę w stresie, trochę w niepewności. Na pewno nie z radością, utęsknieniem, niedoczekaniem. Zupełnie nie jak na spotkanie z ojcem, po 2 latach. Na miejscu byłam o 10.30. Czyli ani nie o 10, jak chciał ojciec, ani nie o 11 jak chciałam ja. Idealny kompromis. Jestem w umówionym miejscu, pod kawiarnią - jego nie ma. Siadam na ławce na plantach i czekam. Mija 5 minut, mija 10.. W końcu się zjawia. Ale nie sam. Ze swoim kolegą. Myślałam, że tylko go odprowadził, ale nie.. Usiedliśmy przy stoliku w trójkę. Nie muszę chyba mówić, że się z lekka zdenerwowałam. To ojciec mnie bezwarunkowo ściąga do miasta na 10, sam się spóźnia 40 minut i jeszcze przychodzi z koleżką??! Nosz kurr.. Ale ok, bez nerwów. Nic nie powiedziałam, nic nie dałam po sobie poznać. Po godzinie zostaliśmy sami. Poszliśmy do hostelu, żebym zostawiła swoją torbę. Ojciec całą drogę jęczy, że boli go noga i że to strasznie daleko. Wydarł się na mnie, bo powiedziałam, że bolą mnie plecy. A bolały od ciężkiej torby. No, ale przecież mnie nic nie może boleć, bo jego boli noga. Przeszliśmy do następnej kawiarni. W sprawie diety trzymałam się dzielnie: najpierw świeżo wyciskany sok z pomarańczy, później woda mineralna niegazowana. Rozmowa się nie kleiła, wciąż pierdoły jak gadanie o pogodzie. W końcu się spytał co u mnie. Brawo. Lecz co mogłam mu powiedzieć? Po jego ostatnim zachowaniu nie miałam ani odrobiny chęci by wtajemniczać go w swoje sprawy, by mówić o czymkolwiek. W końcu stwierdziłam, że to dobry moment, by poruszyć temat mojej rzekomej pracy za granicą. Spytałam go o zdanie, wszak siedzi w Irlandii już z 7 lat, pracowała tam raz moja siostra, ma znajomych polaków z dziećmi, wie mniej więcej jakie są realia. Przepytał mnie pokrótce z angielskiego, stwierdził że z takim poziomem powinnam sobie spokojnie poradzić. A w pracy się szybko nauczę mówić swobodnie, a przede wszystkich oswoję się z językiem dotyczącym danej dziedziny. Tu mi wspomniał o McDonaldzie, bo córka znajomego tam pracuje. Tu mi wspomniał o Tesco, bo tam kieruje jego dobry znajomy. Wspomniał mi o Niemczech, bo tam ma kogoś z rodziny. A ja nie chcę, nie chcę, nie chcę. Tesco jeszcze, toż rozpakowywać produkty na półkę przez pół nocy mogę robić. Byle nie kasa, byle nie obsługa ludzi. Wszystko, tylko ma być jak najmniejszy kontakt z ludźmi. Nie chodzi o angielski. Ja po prostu jestem dzikus, nawet tutaj. Wspomniałam o dog sitterze. Mało entuzjastycznie, ale powiedział, że ok. Zeszliśmy na temat koni i pracy w stajni. Stwierdził, że to strzał w 10. Że powinnam wykorzystać to, że jeżdżę, że koni się nie boję, że w stajni trochę pomagałam to wiem co i jak. Ale co ojciec może wiedzieć? W stajni nie był, konia nigdy nie czyścił. Nie wie jak jeżdżę. A praca w stajni to praca iście fizyczna. Czy nadaję się do tego? Nie pracuję już przy koniach od 3 lat, straciłam w tym nieco swobody. A jazda? Przecież ja nie umiem jeździć! W galopie się rzucam jak worek ziemniaków, w skokach lecę na szyję. Ok, to przez tą długą przerwę i pewnie szybko bym się poprawiła. Myślę, że tydzień, dwa, codziennej jazdy by starczyły. Ale co na początek? Przecież jak zobaczy ktoś jak "jeżdżę" to od razu powie "goodbye!". Konia mogę ruszyć, ale trenować go/ćwiczyć? Nie da się. A doświadczenie? Jakie ja mam doświadczenie? Pomaganie przy hucułkach w wiejskiej stajni gdzie konie lonży nie widziały, ino chodziły pod dziećmi 6 godzin? I cóż tam było do roboty.. Przyprowadzić z pastwiska, wyczyścić, osiodłać, rozsiodłać, osiodłać, rozsiodłać, wyczyścić, napoić, odprowadzić na pastwisko, nakarmić. Pozamiatać, zebrać gówna, wysprzątać siodlarnię. Trochę inaczej było w bardziej cywilizowanej stajni, ale tam.. Tam znowuż byłi stajenni 24h/dobę i cóż mi pozostało? Zamiatanie, pastowanie sprzętu, znów szykowanie kucyków pod dzieci i potem patrzenie jak ktoś jeździ lub pracuje ze swoim koniem. Więc co ja właściwie takiego umiem? Wyczyścić konia, osiodłać go? Też mi coś! Wylonżować? Tak, a raczej poganiać w kółko. Pojeździć? Tak, a raczej pobiegać w siodle z telepiącym się na grzbiecie jeźdźcem. Owijek nigdy nie zakładałam, tym bardziej z podkładkami. Kapać konia też nigdy nie kąpałam. Patentów żadnych nie stosowałam. Nie dlatego, że nie chciałam, nie byłam chętna. Dlatego, że mieszkam na wsi i w takich stajniach się obracałam. Po prostu nikt się nie bawił w ochraniacze, kąpiele, poprawne lonżowanie. Nikt nawet sprzętu porządnie nie dopasował. Karuzeli czy solarium dla koni na oczy nie widziałam. A w takiej Anglii/Irlandii? Wszędzie ogłoszenia z dużych stajni sportowych/klubów. Jak bym się miała tam odnaleźć? Okej, jestem osobą, która wiedzę o koniach wręcz chłonie, która pragnie się uczyć i rozwijać, którą wszystko co z końmi związane interesuje. Ale czy to wystarczy? Czy entuzjazm i zainteresowanie sprawią, że dostanę pracę? Czy właściciele nie szukają kogoś naprawdę doświadczonego, kto przyjdzie i będzie wiedział co ma robić? A mnie trzeba wszystko pokazać. Konia prowadzisz tak, wiążesz tak, wędzidło myjesz tu, konia kąpiesz tak, kantar zakładasz tak, owijki tak. Może to nie problem raz pokazać komuś co i jak. Ale.. ?A tu jeszcze brak dobrego języka. A czy dobra jestem przy koniach, żeby mnie ktoś chciał zatrzymać? Że komuś będzie zależało i powie "oo ta dziewczyna jest w porządku, będzie dobrym groomem, bierzmy ją!" Wątpię. Znacznie lepszym rozwiązaniem była by dla mnie stajnia w angielskiej wsi, prywatna, gdzie nie odbywają się lekcje, zawody, nauka jazdy. Tylko ktoś po prostu ma pensjonat, maks. 10 koni. I super mili, wyrozumiali właściciele. O tak, to by było idealne. Tam bym się odnalazła. Myślę, że z początkiem wstawałabym o 5 rano, by już biec do koni i dać im poranną porcję jedzenia. Hehe, ale kto ma tyle szczęścia w życiu, by znaleźć idealne dla siebie miejsce? Miejsce do pracy? Ja? Pfff! Najgorsze jest to, że ja nie jestem pewna w 100% czy tego chcę. Chcę, ale się boję. A strach powoduje, że nie robię pierwszego kroku. Bo powie się A, trzeba powiedzieć B.
Siedzimy w kawiarni kolejną godzinę i rozmawiamy. Podchodzi kelnerka, bo ojciec bierze drugie piwo. "A ile kosztowała ta woda?"-pyta. "10zł"-mówi kelnerka. "10zł?? To już się bardziej piwo opłaca kupić. Raany. A czemu taka droga ta woda? To jakaś specjalna, ma jakieś wyjątkowe właściwości?" Nie muszę chyba mówić, że miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Ale szybko skupiłam się na kimś innym. Jaki tam był BOSKI kelner. Prawie się zakochałam. Naprawdę niesamowity. Było tam kilku kelnerów, ale ten... Jak z katalogu, reklamy. Jak model jakiś! Wróciłabym tam, ale z kim? Mnie osobiście nie stać na szklankę wody za 10zł... A zresztą. Nie wpadłam mu przecież w oko. Po kawiarni udaliśmy się z ojcem do podziemi rynku. On się wszystkim jarał, na mnie to nie wywarło wrażenia. Jestem tak kompletnie bez życia, że nic na mnie nie działa. No, ale pałętałam się w kółko i udawałam, że mnie to interesuje. Na końcu były sale z filmami. I ojciec każdy chciała oglądać do końca. A ja myślałam, że mu coś zrobię. Musiałam czekać i czekać.. Byłam już głodna, zmęczona i miałam dość tej nudy. W końcu wyszliśmy. Udaliśmy się na obiad, miejsce beznadziejne, jedzenie średnio smaczne. Gołąbek okej, ale sos.. Obrzydliwy. Później cukiernia. Pączki, drożdżówki, kremówki. Nie wzięłam nic. Przecież jestem na diecie. Do dziś żałuję. Wybraliśmy kino i seans. Udaliśmy się do multikina na "Dom w głębi lasu". Bilety 35zł. "Haha to ja się nie dziwię, że tak pusto w tym kinie, jak bilety tyle kosztują!" -krzyczy ojciec do sprzedawcy. Ja się oddalam kilka metrów dalej, bo mam dość tego prostactwa. Siedzimy w kinie, oprócz nas jakieś 6 osób. Idą reklamy. Zapada moment ciszy, a ojciec drze sie na całą salę: "Zaraz pójdę do tego operatora, żeby ściszył te reklamy, bo wytrzymać się nie da!" Z tyłu słyszę śmiech. "Boże, zabierz mnie stąd!" - myślę sobie. Film głupi, bez pomysłu, ale momentami naprawdę straszny. Więc dość szybko zleciało. Potem na szczęście się rozstaliśmy, ja pojechałam do siostry, on do swojego hostelu. Była 23.30, a ja wysiadłam na złym przystanku i musiałam iść na nogach spory kawałek. Drogi nie znałam i byłam w strachu, ale dotarłam.
Dzień 2, 26 maja:
Dzień zaczyna się dobrze. Prysznic, pyszne śniadanie. 8 rano, ojciec pisze do mojej siostry, by załatwiła mu kule, bo nie może się ruszyć i chodzić. Ale skąd wziąć kule?? "Na szczęście" siostra męża mojej siostry jest inwalidką i miała zapasowe kule. No to szwagier pojechał, przywiózł. Potem pojechał do swoich rodziców, zostałyśmy same. Dobrze. Powoli się uszykowałam i pojechałam na kolejne spotkanie z ojcem, razem z kulą. Stanowiłam oczywiście niebanalną atrakcje, jak to w Polsce. Bo człowiek nie może spokojnie przejść z kulą po mieście. Nieważne. Ojciec już czekał. Ponarzekał, że kula dziwna, że mu wypada, że nie wie jak się do niej przyzwyczai. Nie ma to jak wdzięczność za pomoc. Poszliśmy na śniadanie. Znaczy ojciec jadł, ja wypiłam sok z marchwi. Ohydny. Potem na 14 do kina. Tym razem film "Ambasador". A zresztą.. Jaki film? Chała! Dziadostwo. W ogóle nie dało się tego oglądać! Ojciec zasnął, zaczął chrapać, musiałam go trącać łokciem ;/ Ja ledwo wytrzymałam, też zaczęłam przysypiać. Ale trudno, przynajmniej 2 godziny z dnia wyjęte.
Cd. n.
NIE MUSICIE TEGO CZYTAĆ, PISZĘ TO BARDZIEJ DLA SIEBIE NIŻ DLA WAS! ;)
Inni zdjęcia: Dramatyczne ujęcie svartig4ldurPrezent dla maturzysty naszyjnik otien:) dorcia2700Pięknie drzewa owocowe kwitną. halinamWidok andrzej73Kowalik slaw300Ech wiesz jak bardzo cieszę się, najprawdopodobniejnie1453 akcentovaGdy zabraknie czasu pragnezycpelniazyciaTULIPANY ... part 3 xavekittyx