Nie umiem racjonalnie myśleć, biegnę przed siebie coraz szybciej. Nie czuję bólu, chociaż wiem, że rozsadza on moje mięśnie. Wiatr szarpie moje włosy, a przed oczami migają mi rozmazane kontury drzew. Świt jest bladoróżowy i rzuca delikatne cienie, cienie, które zwykły obserwator uważałby zapewne za piękne. Ale ja nie zwracam na nie uwagi, ciągle biegnę. Próbuję uciec przed niewidzielnym wrogiem, przed wrogiem, który wie o mnie wszystko. Próbuję uciec przed samą sobą, przed swoim do tej chwili niezachwianym jestestwem. Nie mogę znieść tej myśli, myśli, która nie powinna się w ogóle pojawić. Chcę biec tak długo, aż przestanę myśleć o czymkolwiek poza bólem. Muszę poczuć tętniącą w uszach krew, poranione stopy i ręce, wyżute mięśnie, niezdolne do dalszego maratonu komórki mojego ciała. Potknęłam się, miałam upaść twarzą prosto na kanciasty głaz, chciałam wydobyć z mojego gardła krzyk, krzyk, który być może ocaliłby mi życie, ale miałam zbyt suche gardło, zbyt długo biegłam bez kropli wody. Stwierdziłam, że opór nie ma żadnego sensu, zamknęłam oczy i pozwoliłam mojemu ciału bezwładnie opaść.
Ocknęłam się. Dokładnie obejrzałam swoje ręce - nic, kompletnie nic, żadnych śladów mojej wyniszczającej ucieczki. To był tylko sen. TYLKO SEN ! Nie mogłam w to uwierzyć.