Około godziny szesnastej rodzice siłą wyciągnęli mnie z domu, wsadzili do samochodu i wypchnęli z niego na kościelnym parkingu. Nasz koszyczek, a właściwie koszyczki, bo takowe były dwa prezentowały się dość mizernie przy wielgachnych koszach mieszczących całe pęta kiełbasy i gigantyczne bochny chleba. Bez żadnej skruchy, a nawet z cichą satysfakcją uświadomiłam sobie, że to nie moja wina, bo od rana świątecznego koszyczka nie zaszczyciłam nawet ukradkowym spojrzeniem. Mama postawiła swoją kompozycję po przeciwnej stronie długiego stołu, tam gdzie było wystarczająco dużo miejsca na kilka dodatkowych koszyków, ale mój tata, który wpadł do kościoła chwilkę później chciał jak najszybciej postawić swoją święconkę, ponieważ na horyzoncie pojawił się już ksiądz. Oczywiście nie obeszło się bez zrzucenia cudzego cudeńka. Dusiłam w sobie śmiech przez następne minuty, a tuż po zakończeniu ceremonii zalała mnie jego fala, trzęsłam się i nie umiałam się opanować. Burczenie wydobywające się z mojego brzucha rozbawiło mnie jeszcze bardziej, chwyciłam chleb z naszego koszyka i połknęłam go prawie w całości. Zanim doszliśmy do samochodu zniknęła także kiełbasa, a w samochodzie zjadłam drożdżową babkę, mniam. Zostały tylko jajka.