popatrzcie
to mój nowy kolega.
kolega, nie przyjaciel.
boję się, że mnie nie polubi.
udało mi się go na tym zdjęciu uwiecznić zupełnie przez przypadek.
on raczej tego nie bardzo chciał (ale nie zmuszałam go!)
chyba się mnie jeszcze trochę boi...
ale mam nadzieję, że sie pokochamy (bo podobno nie ma przyjaźni damsko-męskiej).
a tak swoją drogą to nazywa się Zbereźnik. Józek Zbereźnik.
nie pytajcie.
nie ja wymysliłam imię.
taką wyobraźnią wykazał się Wschód (albo Południe? już się poplątałam!) pod wpływem procentów.
bo Józek podobno patrzył swojemu koledze ciągle pod płetwę, co chyba nie jest takie trudne, zważywszy na to, że jak jedna rybka jest nad to druga musi być pod.
a gdzie ten kolega, zapytacie?
kolega, Zdzisław Pucybut (imię - jak wyżej), usmażył się podczas transportu.
był śliczny! fioletowo-niebiesko-czerwono-pomarańczowy!
ale kreatywni panowie pod wpływem % wpadli autem do rowu i, borok chłopak, nie miał jak się już uratować.
przybył do mnie tak swoją drogą na podstawie potrzymania obietnicy z okolic listopada/grudnia, o której ja juz dawno zapomniałam.
i jest wredny bo nie chce się uśmiechnąć do mnie.
lubi za to oglądać muchy.
i nie żre nic.
no kompletnie nic!
może troche marznie, ale robie wszystko, żeby jak najrzadziej się to działo.
jadę zaraz poszukać jakiej grzałki dla niego.
a niech po tym spróbuje się do mnie nie usmiechnąć.
w przypływie comiesięcznego zawachania nastroju usmażę go i zjem.