Czuję, jakby mój umysł był osobnym organizmem. W dodatku nic w nim nie jest na miejscu.
I to bardzo ułatwia codzienne życie - dostrzega się więcej, omija banalne rozwiązania rzeczywistości i chwyta się tych nietuzinkowych, urozmaicających rutynę, interesujący ludzie i zdarzenia sami cię odnajduję albo po prostu w każdym widzisz coś godnego uwagi; w dodatku łatwiej przechodzić do normalności nad rzeczami problemowymi, pozornie destrukcyjne momenty można przekształcić na swoją korzyść, trauma staje się inspiracją, z bólu czerpie się masochistyczną rozkosz, a tragedie są pożywką dla ogólnego dramatyzmu własnej postaci.
Ale jak żyć w ten sposób za dziesięć lat? Jak planować z kimś wspólne bytowanie, zarabiać na siebie i rodzinę, wykonywać coś konstruktywnego?
Proza życia mnie przerasta. Jakbym codziennie potrzebowała przewodnika, nawigatora, instruktora. Rozpiszesz mi co i jak - bardzo chętnie. Pomarudzę, poznęcam się nad otoczeniem, ale zrobię. Ale własna organizacja pracy, motywacja swojego umysłu i ciała, kreatywność przekładana na podejście do życia?... Naaaah.
Boję się o siebie. Podobno kiedyś trzeba dorosnąć. A jak się nie chce dorastać to można tworzyć, pić, zadłużać się i bzykać kogo popadnie. Tylko ja nie wiem czy taka wizja życia nadal mnie interesuje. Zaczyna mnie pociągać styl życia ludzi odpowiedzialnych, a jestem do niego zupełnie nieprzystosowana lub z własnego lenistwa walczę z argumentami za tym, żeby się do niego przystosować.
I tak cholernie już chcę przestać być tą jęczącą, bełkoczącą, zrzędzącą istotą, przedstawicielem swojego pokolenia niewdzięcznych pasożytów z miernymi aspiracjami...
Tylko że wszyscy wokół narzekają, ale biorą się za siebie. Podczas gdy ja siedzę podparta na lewym łokciu, na wieczystym scrollu, moi znajomi poznają interesujących ludzi, jeżdżą w miejsca, które zawsze były moim marzeniem, uczą się fascynujących rzeczy, znajdują pracę i odkładają pieniądze na mieszkania.
'Mam 27 lat, nie mam męża, dzieci i kredytu na mieszkanie.'
Pokolenie X dociera do Polski.