Wszystko z zewnątrz jest takie mega prymitywne, dziecinne, naiwne... Każdy jest sflaczałą sierotą, nie potrafiącą decydować o swoim życiu. Taka jestem. Mądrzejsza od wszystkich. Bardziej światła, obeznana. Bardzo krytyczna. Judgmental cow.
Nagle spadam kurwa jak ten klocek, kulka z ołowiu w dół, rozpierdalam podłogę drewnianą firmy znanej i poważanej, budzę się z powiekami zwisającymi swobodnie i to już jest znak, że to ja. Że to ja jestem ta prymitywna, dziecinna, naiwna. Że się zakochuję beznadziejnie, głupio i zbyt szybko, że w głowie niszczę fundamenty wszelkich kontaktów, że przeżywach drobne załamania bardziej niż śmierć rzeczy pięknych. Że uciekam, potykam się, przewracam z pełną świadomością i rygorystyczną regularnością. Sama chcę obserwować te swoje upadki, stoję jakby z boku, całe życie w filmie szybko zmieniających się klatek. Bam bam bam bam. Znowu mnie nie ma, znowu to tylko Aleksandra Juchacz w roli Kogoś Innego. Zawsze tylko odtwarzanie wzorów, nawyków, zapożyczeń z cudzych pomysłów, planów, scenariuszy. Lubię siebie z tej strony. Nieczuła, nadwrażliwa, mrugająca od świateł codziennych fleszy. Ciągle coś jest, ciągle coś się przełącza, atakuje membranę, drażni dolne, niskie, głębokie struny. Czepiam się rozpaczliwie tej wyzutej z osobistego zaangażowania zmory, jawę przenoszę do snów, bo tam więcej rzeczy prawdziwych, cieni przeszłości ubranych w teraźniejsze szaty niż tu, na miejscu. Tu same duchy, tu mnie nie ma.
Zapomniałam jak to jest - chować się w tym pokoju, ze zbyt dużą jak na mój gust pojemnością negatywnych uczuć, uciekać od ludzi, od zdarzeń, od dzielonych ze sobą emocji. Nie mogę narzekać, że mnie nie chcą, traktują jak piąte koło u wozu, zapominają. Mam znaki, że gdzieś są. Ale jakby zniknęły styki. Łączność została zerwana.
Nie czuję - świata, aury przedmiotów i minut, własnych zmysłów, siebie. Jestem otępiała, z wielkim, wielkim rozpierdolem w głowie. Uśmiecham się jak wariat kopiąc w kości ogonowe wszystkie łzy zbierające się w kącikach.
Nie wiem już jak krzywdzić swoje coraz bardziej brzydnące ciało, żeby pomogło. Żeby przestało.
Nie mam problemu z tym, że brzmię jak niewdzięczne, skrzywdzone dziecko, bo jestem takim niesfornym bachorem. Porzuconym zbyt wcześnie, zasłanianym tarczą przyzwoitości i opiekuńczości pozbawionej zaufania. Nic nie mogłam, potem nagle zbyt wiele. Za mało mnie uczono podnosić się, radzić sobie ze światem i samą sobą. Jak mam siebie porzucić na rzecz opieki nad drugą osobą, kiedy nawet nie wiem, gdzie jestem? Zatrzymać się nagle i czekać, na znaki, na wniebowstąpienie duszy i ciała?
Potrzebuję czegoś. Bodźca, reakcji zapłonowej, przeskoku iskry. Mam nadzieję, że to tylko depresja jesienna. Nigdy mnie do tej pory nie zawiodła, więc miejmy nadzieję, że znowu będzie można na nią zrzucić wszelkie próby i niepowodzenia.
Tak bardzo nie chcieć. Jakie to jest podłe. Jakie odczłowieczające...
Milczenie zbyt często przychodzi w płaszczu odrzucenia. Zbyt często mam jej za złe ciche, sączące się minuty. Kap kap. Lubię onomatopeje. Są dramatyczne i takie oschłe. Mają w sobie negację rzeczywistości, wpisaną między granicę dźwięku i słowa. Słyszysz/czytasz takie 'kap', ale tylko w zestawie z co najmniej jeszcze jednym 'kap' i widzisz twarz, zmytą z blednącego obrazu - oczy chmurne pod kotarą brwi, nozdrza ściągnięte, syczące ostatnimi strużkami rozrzedzonego powietrza, usta jak prosta krecha niesmaku odciśnięte między zapadniętymi z ponurej dumy policzkami. Jest w tym władza nad współczuciem drugiego człowieka. Nie uwalnia się. Podchodzą do ciebie, do rozterek, które ci drapią nerwy, jak do autorki, nawet nie bohatera, postmodernistycznej powieści. Z brakiem perspektyw, zniszczeniem moralnym i śmiercią miłości w jej krystalicznej postaci. Jesteś już tylko kreatorem samego siebie, swojej chmurności, swojego oburzenia i milczącej rozpaczy. Nie ma w tobie człowieka, nie ma czasu, nie ma przeszłości, korzeni, genealogii, marzeń, lęków, blasków, sukcesów i porażek. Jest tylko tu i teraz, jest wróg czający się pomiędzy zygzakami dostrzeganymi w tęczówkach, kiedy się bardzo, bardzo siebie lubi i obserwuje w powierzchni lustra, z powiększeniem wywołanym bliskością z taflą, z powiększeniem proszącym o narcystyczne pocałunki zbierane z połyskującej struktury odwróconego świata.
To śmierć duszy, ta onomatopeja.