Albo to moja standardowa marudność i częsta przypadłość Polaków oczekiwania akurat tego, czego nie są w stanie dostać albo faktycznie moje pragnienia całkowicie rozmijają się z tym, co mnie otacza. Kwestia o tyle drastyczna, że gdybym jakiś rok temu dowiedziała się, że moje studenckie życie wystrzeli właśnie w ten sposób to pewnie bym się cieszyła.
Niesamowite jak drugi człowiek potrafi rozrosnąć się w wielką kurtynę i przesłonić wszystko wokół. Nic nie bawi, nie cieszy, nie sprawia przyjemności. Z tym kontaktem mulitmedialnym funkcjonuje się już jak z tlenem - orientujesz się, że był dopiero kiedy nagle dopływ zostanie przerwany. Ale co to jest w obliczu pragnień dzielenia codzienności...
Burdel w domu z rana. Jakaś straszna niechęć do angażowania się w jakiekolwiek czynności życiowe. Dziś mam wenę na naukę. Najchętniej zostałabym w łóżku i piłowała francuski. Ale nie ma co frajerzyć życiowo. W końcu może z tej sesji jakieś korzyści jednak będę miała...
edit:
Jednak nie umiem walczyć z tą chorobliwą mieszankę lenistwa i lęku przed próbowaniem czegokolwiek.
Czas chyba ruszyć z produktywnością. Choćby w śladowym stopniu. Postawić sobie cele i do nich dążyć, zająć głowę, dać sobie przyjemność z doprowadzenia spraw do końca.
Czas najwyższy zacząć pisać coś konkretnego. Tylko nie teraz, bo frustracja się wybija na plan pierwszy, zawsze, a ja nie chcę być nastoletnią frustratką. Mogę być stęskniona, płaczliwa, marudna, ale nie sfrustrowana.
Opornie mi idzie myślenie, kojarzenie wątków, w dodatku dzisiaj jak dętka - wczorajszy wjazd ekipy imprezowej nie tylko zepsuł moje drzwi od łazienki, ale niestety też orgazmiczne podejście do muzyki.
edit 2:
Czuję się ostatnio sama. Nie samotna i nie samodzielna. Po prostu sama.
We live as we dream - alone. Jak zwykle przekład na język polski zabrałby z tego sens, na którym mi zależy.
No i okej, zdecydowałam się na ten francuski, ale mam wrażenie, że będę tęsknić za obecnością angielskiego w moim życiu. Zapomnieć nie zapomnę, za dużo niszczenia sobie mózgu serialami. Jeszcze niejedną osobę zmęczę wtrąceniami w rozmowie w tym języku. Ale miałam jakieś poczucie bezpieczeństwa, łączności z kulturą, której szybko nie poznam.
Czuję, że nie zasługuję na to, żeby ktoś się o mnie tak troszczył, chciał roztaczać taką opiekę.
To obustronne, ja wiem... Ale nadal moje poczucie własnej wartości wygląda jak sinusoida. Raz umieram z samouwielbienia, a za chwilę układam sobie w głowie listy ludzi, którym się dużo bardziej należy.
Mimo to jestem wdzięczna. I takie drobne rzeczy jak złość na moje samotne pseudoeksperymenty z substancjami psychoaktywnymi potrafi nawet lepiej od nich ogrzać serce.