Terapia trwa. A ja mam wrażenie, że się cofam. To dziwnie denerwujące uczucie, bo coraz więcej się dowiaduję o moim postępowaniu, coraz więcej jestem w stanie dostrzec, ale ciężko jest mi to przyjąć, a co gorsza coś z tym zrobić. Terapia sama w sobie nie jest walką. Siedzi we mnie wbita bezradność. To jest żałosne, ale ja zachowuję się często w taki zidiociały sposób, że śmiem zwalać i usprawiedliwiać wszelkie moje durne zachowania tym, że ja mam problem. Mam ochotę wrzeszczeć, że ja mam kurwa problem, że się nie trzymam, że nie potrafię zobaczyć w tym sensu, czuję że jestem jakaś ułomna. Jestem przerażona życiem. Czegoś mi brakuje, czego co mają inni wokół. I przeżywam to w sobie, kumuluję, nie rozumiem, gniewam się.
A ja to sobie wszystko sama zrobiłam.
Już nie wiem ile lat żyję wyobrażeniami o Monice, która nie istnieje. Jestem skrzywdzonym narcyzem. Żyję, każdego dnia żyję w swoich myślach. Kreuję rozmowy, sytuacje w których ona zachowałaby się w taki sposób, w który ja nie jestem w stanie. Ale ja pragnę, pragnę tego wyobrażenia.
A tak się chyba nie da. Wydaje mi się, że doszłam do tego, czym było moje odczuwanie "bycia sobą", "czucia siebie w sobie", które było tak rzadkie, gdzie przez 95% swojego czasu - jestem inna.
To były momenty, gdzie zbliżałam się do swojej kreacji.
A prawda jest taka, że jestem miłą dziewczyną, myślącą o uczuciach innych, lubiącą czytać. Jest niezdarna, niebłyskotliwa, co nie znaczy, że nieinteligentna. Lubi futerko kotów, ładne, błyszczące rzeczy, nie zależy jej na jakiejś wybitnej stylizacji, woli praktyczne rozwiązania. Jest bałaganiarą. Często się zamyśla, nie umie się odgryźć, żyje w obłokach, przez co często odbiega i gubi się w rozmowie, bo rozprasza ją jej własny wewnętrzny świat. Często idzie za innymi tylko z głupiej potrzeby przynależności do czegokolwiek. Nie lubi tego, ale przecież nikt nie chce być wyrzutkiem. Jest wrażliwa i za dużo bierze do siebie, ponieważ nie potrafi się pogodzić z tym kim naprawdę jest.
Nigdy nie chciałam być sobą. To, co wyżej napisałam, to jest to, z czym walczę od lat. Chciałam być silna, z klasą, wręcz zimna i opanowana. A jestem rozdygotanym dzieckiem w ciele kobiety. Żekłabym nikim. Ale to pułapka mojego umysłu, ja wiem. Tylko nie umiem, w sumie nawet nie wiem czego konkretnie.
Pomocy, błagam.
Jak to naprawić?
To boli.