Ostatni mój wpis, był o terapii, którą przerwałam przez własną głupotę. Psycholog miał dość braku szacunku dla jej pracy - myliłam dni, spóźniałam się, nie miałam sił by przychodzić. W końcu nic mi nie jest, studiowałam, miałam obowiązki. A i tak tak prostą rzecz jak - pojawianie się na wizyty w umówionych dniach mnie przerosło. A więc wciąż noszę bezradność, przerzucam odpowiedzialność na innych, nie umiem wybaczyć sobie potknięć. I tak samo wszystko w moim życiu wygląda - licencjat napisany byle jak, poza terminami, obroniony z głupkowatym uśmiechem, "bo to stres..." Codziennie szarpię się z moją pracą - jestem kosmetologiem a ostatnio uczę się robić paznokcie. I codziennie, przyrzekam, codziennie spuszczam się nad fotografiami perfekcyjnych paznokci, niesamowicie mnie ten temat kręci. Spędzam godziny na kursach, by codziennie, gdy wyjdzie ostatni klient walić łbem w stanowisko, bo tak potwornie nie podobają mi się moje stylizacje. Jak zwykle - chcę szybkich efektów, nie wkładając adekwatnego wysiłku. Ale nie chcę rezygnować, za dużo już włożyłam i poświeciłam - kasy, czasu a nawet "przyjaciół" (Psiapsi z uczelni, stwierdziła, że ukradłam jej pomysł na karierę, no kurwa, studiowałyśmy ten sam kierunek, tą samą specjalizację i to, że chciałam się dostać do jakiegoś salonu, gdzie zwykle w wymaganiach taka umiejętność dość często figuruje to taka kradzież x) ) dobra, dość. Już dość. Śmieci wyniosły się same, jak brzmi klasyk. Wyglądam... dziwnie. Zmieniłam kolor włosów na mój naturalny, znów skryłam oczy za grubymi szkłami. Już nie chce mi się starać wyglądać inaczej, niż przyszłam na ten świat. Mojej głupoty już nawet nie ma co ukrywać, zostałam klasyczną tlenioną blondi. Gdy tylko nie mam nikogo umówionego i mogę zostać w domu - leżę. Leżę, nie robiąc nic. Nie chce mi się wstać, jeść. Nawet fizjologię załatwiam w ostatniej chwili, przeciągając maksymalnie moment wstania z łóżka. Wstaję, jak zbliża się pora, by zdążyć zrobić obiad dla S. Jak ludziom chce się żyć? Uczyć się, tak dla siebie? A, robię rok przerwy od studiów, przez Covida. W tym czasie zaczęłam uczyć się niemieckiego w szkole językowej, z marzeniem wyjechania do Szwajcarii. I co? W tym miesiącu byłam aż 1 raz na zajęciach - czuję, że skoczy się jak z psychologiem, bo ileż można się nie zjawiać na zajęciach, by potem wszystkie zaległe zadania z jednego miesiąca zwalać na prowadzącą? No hit, robić wciąż to samo, tak samo potem się wstydzić, migać od odpowiedzialności. Czuję, że sama się zamykam w klatce. Chodzę ślepa. Zamyślona. Nie żyję, analizuję, po czym znajduję wymówkę i idę spać dalej. Chyba do usranej śmierci - nie zacznę żyć. Nigdy nie znajdę do tego chęci. Chyba skasuję ten post. Bolesne jest obnażenie swojej głupoty.