Kiedy płacz stał się nieodłącznym elementem mojego życia?
Kiedyś sobie założyłam, że skoro nie mogę umrzeć, to może po prostu miło wykorzystam tu czas. Ale tak się nie da, bo życie wcale takie nie jest. Więc trwam. Jakoś. Bez celu, od niechcenia. Co jakiś czas załamuję się, gdy pytanie "ale po co to wszystko?" zbyt głośno wala się po czaszce. Kiedy nienawiść i dezaprobata swoją osobą jest po prostu zbyt silna.
No i co z tego, że pokonałam anoreksję. Bulimię. Ujarzmiłam demona.
Skoro życie bez tych cholerstw wcale nie jest łatwiejsze czy ciekawsze.
Mogę to ukryć. Nie mówić o tym, zająć się jakąkolwiek rzeczą, by o tym nie myśleć. Ale to i tak wróci. Będzie boleć, będzie palić, będzie wprawiać w wyrzuty sumienia, że nie potrafi się inaczej, że rani się osoby, które się kocha. Wstyd.
Kiedyś - napady i wymioty, głodzenie się.
Teraz płacz i stagnacja. Nic nie jest lepsze.
Kiedyś miałam przynajmniej namacalnego wroga, określony mechanizm który można zwalczyć, ujarzmić, naprostować. A teraz? Jak można się leczyć na brak chęci do życia?
Pomocy.