Zdaje się, że moim największym problemem jest szybkie i mocne przywiązywanie się do rzeczy, o których wiem, że przeminą
Do skrzeku papug buszujących w drzewach, których różowe kwiaty są nadal tak gęste i ciężkie, że pokładają się na pomarańczowych dachówkach garaży. Do światła zachodu zaplątanego w białe skrzydła mewy przecinającej ciemnobłękitne niebo. Do cichego szumu morza za plecami i spadających gwiazd nad głową, gwiazd tak jasnych, że wydaje się jakby prawie dotykały szczytów górskich dookoła zatoki. Do migoczących świateł miasta rozciągającego się u stóp, do jego wąskich uliczek upstrzonych teraz świątecznymi ozdobami i bruku wyślizganego tysiącami stóp o różnych kształtach, niosących różne historie i kierujących się w różne strony. Do ludzi, z którymi wszystko to dzielę.
Czy możliwym jest, że szczęście to po prostu moment, kiedy nie chcemy być nigdzie indziej, nie tęskinimy za innymi czynnościami i nie pragniemy innych osób dookoła?
Nigdy nie wiedziałam, jak tam dotrzeć, jak dosięgnąć świadomego życia. Życia, którego gęsty puls czujesz pod palcami i umiesz je trzymać w dłoniach tak, żeby było najlepsze. Tak, żeby każda minuta była bezcenna, wyjątkowa, złota.
Chyba teraz powoli się tego uczę.