UWAGA: wpis zawiera śladowe ilości orzechów arachidowych i narzekania.
Powroty są najbardziej znienawidzoną przeze mnie rzeczą.
Albo może jednak końcówki roku.
One są najgorsze.
Wszystko zwaliło mi się na łeb i szczerze mówiąc,
dopóki przesiadywałam w karpackich lasach
i udawałam, że świat nie istnieje, to wydawało mi się,
że jakoś to wszystko się poukłada.
Samo...
to trochę głupie, ale tak było wygdnie i koniec.
Teraz wpadłam w to wszystko i mam 3 dni, żeby ogarnąć
to względnie. Aby nie wejść w kolejny cholerny rok w takim bałaganie.
Chociaż może się nie da.
Może to zupełnie nie jest mi pisane.
Porządek i spokój.
Nawet jak chciałam mieszkanie posparzątać
to mi się odkurzacz zatkał.
( ale to akurat może by się nie zdarzyło, gdybym sprzątała częściej
albo nie miała trzech kotów ).
Jestem chora, moja Pandorka też jest chora,
mam miesiąc na skończenie płyty i zero wiary w to, że
mam na to jakiekolwiek szanse.
Nie po to przesunęłam wszelkie terminy i wykorzystałam
prawie cały dany mi czas na tę cholerną płytę,
żeby ostatecznie wszystko i tak zrobić w ostatni miesiąc.
Śmięję się mimo wszystko troszeczkę.
Bo widzę, że nie zmieniłam się jednak aż tak bardzo.
Parę lat temu pisałam tak o sprawdzianach.
O nauce na ostatnią chwilę.
Teraz piszę to o płycie.
Nie wiem czy się śmiać, czy jednak zacząć płakać.
Zdarzają mi się te dwie rzeczy ostatnimi czasy często
na przemian albo i nawet naraz.
Podsumowanie jest takie, że mam:
* kaca od spalinowego wrocławskiego powietrza
* katar, który spowalnia mi pracę mózgu
* chore oko Dory do kropienia
* miesiąc na skończenie rozgrzebanej płyty
* trzy dni na jakotaki ogar
* zero nadziei i chęci na cokolwiek
* i dużo syfu w głowie. I wszędzie indziej w zasadzie też.
Kolorowo nie jest.
Ale będzie.
O.