W pozycji na mission impossible zawisłam gdzieś między swoimi ambicjami, lenistwem i marudnym "nie cierpię...", bo mi rączki się poplątały na skutek niezdecydowania i w efekcie: nihuhu między górą i dołem. Przykro patrzeć, jak się tak miotam między swoimi ważnymi sprawunkami, o których się zapomni dwa dni po, popijając zielonym butelkowym, bez którego, oczywiście, młodzież się bawić potrafi. Bo porządni jesteśmy tacy, kosmicznie piękni, nadobni i inteligentni, w końcu licealna, idealna młodzież, polska złota, jasna, pełna, pasteryzowana, z pozlepianymi szarymi resztkami komóreczek, jakby nie patrzeć.
No i w dalszym ciągu bezczelnie balansuję sobie beztrosko między melanżem numer jeden i numer dwanaście, zaznaczając swoja obecność ubytkiem płynów i pokarmów czipsopodobnych. A Pan Jezus to wiedział, co robi, zamieniając w Kanie wodę w jabola, prawda, drogie dzieci?
Natalko, dziękuję, że dzięki Tobie odkryłam kim naprawdę jestem.
Jeszcze z ps: wszystkie panie typu "34 kg i dalej chudnę" lub "thin challenge", a już na pewno debilki proana (sic) proszę o nie dodawanie mnie i nie spamowanie pod postami. Moja figura by się wam nie spodobała, i, tak naprawdę, to chuja wiecie o prawdziwej anoreksji.
Ale na poprawę humoru powiem, że mój bilans to 3 cieplutkie pączki z marmoladą na śniadanko. Do siedemdziesiątki się tego tłuszczu nie pozbędę.