Przesiaduję w domu, ale sama się sobie dziwiąc stwierdzam, że jest mi z tym wspaniale. Leżę sobie całymi dniami na kanapie, popijam wodę z cytryną (a raczej cytrynę z dodatkiem wody). Patrzę się w sufit i rozmyślam o niebieskich migdałach wsłuchując się w szum dobiegający z kaloryferów. Delektuję się każdą chwilą, która upływa mi na robieniu niczego, każdą powoli upływającą minutą.
Jest cicho, jest spokojnie, jest cudownie. Błogo. Tylko gdzieś w głowie zaczyna natrętnie przebijać się świadomość, że już niedługo czas znowu będzie uciekał mi przez palce, że trzeba będzie wracać.
(Szukam męża.
Tata kazał.)