Zastanawiam się czasem, jak to jest być w skórze rodzica pełnoletniego dziecka. Takiego, które zaczyna już sobie układać życie - kończy studia, zaczyna pracę, myśli o założeniu rodziny i tak zwanej stabilizacji... Co kryje się w głowie zatroskanego, starzejącego się rodzica? Nie należy do rzeczy łatwych oddać stery życia temu, którego pamięta się jeszcze jako szkarba w pieluszkach, choć jednocześnie rzeczą realną staje się taki szkrab jako... Wnuk. Własne dziecko jednak zawsze pozostaje dzieckiem, które należy otaczać troską i opieką - nieważne, czy ma lat 6 czy 60.
Czas nie płynie leniwie, lecz pędzi w zawrotnym tempie - ledwo co uczyło się chodzić swoje dziecko, a zaraz prowadzi się je do ołtarza, mając nadzieję, że mądrze wybrało życiowego partnera. Jakie wymogi rodzic stawia towarzyszowi życia swojego dziecka? Wydaje mi się, że to zależy od okoliczności przyjścia na świat dziecka oraz od charakteru rodzica. Inaczej podchodzi się do wyczekanego i wymodlonego jedynaka, którego udało się spłodzić po 5 latach starań, a inaczej do czwartego, nieplanowanego dziecka. Poza tym niektórzy rodzice mają tendencję do tworzenia planu na życie swojemu dziecku, próbując go wdrażać z mniejszym lub większym skutkiem, ale zawsze z dobrymi intencjami. Konfrontacja planów rodzica z zamiarami dorosłego dziecka bywa dramatyczna i czasem tragiczna w skutkach dla obu stron. Rodzic czuje się niedoceniony, żyje w przeświadczeniu, że jego latorośl nie posiada dość doświadczenia życiowego, by sobie poradzić, a co więcej - na pewno narazi się na liczne błędy i niepotrzebne cierpienie, którego można byłoby uniknąć. Natomiast dziecko w wieku lat dwudziestu paru usiłuje się usamodzielnić, stać się panem własnego losu i brać odpowiedzialność za podejmowane decyzje - czasem trafne, a innym razem zupełnie błędne. Jednak, jak powszechnie wiadomo, człowiek uczy się na błędach - popełnianie ich jest konieczne dla doskonalenia się i wydoroślenia, odcięcia pępowiny, która zaczyna już ciążyć niczym łańcuch. Czasem trzeba solidnie dostać od życia, żeby wreszcie zmądrzeć i jest to naturalna kolej rzeczy.
Ciężko pogodzić te dwa przeciwstawne punkty widzenia już w relacji rodzice-dziecko. Jeszcze trudniej - w przypadku relacji z potencjalnym zięciem lub synową. O ile swojemu dziecku, stanowiącemu ósmy cud świata, rodzic jest w stanie wybaczyć absolutnie wszystko, o tyle jego partnerowi ciężko wybaczyć jakąkolwiek gafę, a co dopiero coś odrobinę poważniejszego niż niepowiedzenie dziękuję. Przyszły zięć lub synowa często powinni być wzorem cnót wszelakich, a i wtedy niekoniecznie zasłużą na aprobatę rodziców. Ciężko spełnić wszystkie kryteria zupełnie obcych ludzi patrzących na ciebie przez pryzmat ubioru ("Ta spódnica jest za krótka! A ta za długa, młoda jesteś, powinnaś odsłaniać nogi!"), upodobań kulinarnych ("Nie zjadła knedli ze śliwkami, bo stwierdziła, że ich nie lubi! W ogóle nie docenia naszych starań!"), własnych, niewypowiedzianych oczekiwań ("Spytała, czy może pomóc w kuchni, powiedzieliśmy, że nie, więc sobie poszła! Jak ona w ogóle mogła nie domyślić się, że ma pomóc?") czy opinii na nic nie znaczące tematy (bo po co rozmawiać na tematy poważne?). Przyszły zięć lub synowa często są postrzegani w kategoriach wroga - osoby, która zabiera najukochańszemu dziecku czas do spożytkowania na spotkania z rodziną lub rozwój osobisty. A jednocześnie chciałoby się posiadać wnuki...
Nie twierdzę, że wszyscy rodzice dorosłych dzieci mają takie podejście - mądrzy rodzice powoli oddają stery życia dziecku i pozwalają mu dokonywać własne wybory. Budują partnerską relację na wzajemnym zaufaniu, bo dzięki temu mają gwarancję, że w przypadku problemów dowiedzą się o tym i otrzymają jeden z dwóch komunikatów: "Pomóżcie" lub "Zrobiłem błąd, lecz postaram się naprawić go sam. Gdy nie będę sobie radził, poproszę o pomoc". Prawdziwą sztuką jest stworzenie takiej więzi. Co się zaś tyczy zięcia lub synowej - wydaje mi się, że najważniejsze kryterium to szczęście dziecka (Czy jest szczęśliwe w relacji z tą osobą? Czy rozwija w niej skrzydła?). Poza tym należy pamiętać, że w przypadku naciskania na zerwanie kontaktu najprawdopodobniej znajdzie się i czas i chęci, żeby go podtrzymywać, ba - wręcz przybliży się do siebie tę dwójkę ludzi. Skutek odwrotny do zamierzonego.
Drodzy rodzice - proszę, zobaczcie w przyszłej synowej lub zięciu drugiego człowieka, a nie towar na wystawie. Popatrzcie na tą osobę przez pryzmat wychowania w innej rodzinie (dlatego te knedle ze śliwkami nie smakują), jej nerwów przy spotkaniach z potencjalnymi teściami (łatwo o gafy w takich sytuacjach) i tego, że wasze dziecko czuje się z tą osobą szczęśliwe. Bądźcie mądrymi rodzicami, którzy budują relację na wzajemnym zaufaniu. Nikt nie chce wojny w rodzinie ani rozłamów, jednak życie w złotej klatce to wciąż życie w zamknięciu. Pamiętajcie o tym, proszę.
Przyszłe synowe, przyszli zięciowie - nie zrażajcie się. Próbujcie. Warto zawalczyć o ukochaną osobę w imię wspólnej przyszłości, jeśli nie wyobrażacie sobie starzenia się z nikim innym. Pamiętajcie, że odbieracie przyszłym teściom ich ósmy cud świata - dbajcie o niego i zrozumcie, że oddają wam swój największy i najcenniejszyt skarb. To po prostu nie może być proces łatwy i bezbolesny.
Starajmy się nie oceniać siebie nawzajem. Każdy człowiek to odrębna historia - widzimy tylko jej fragment w postaci pewnych zachowań, wygłaszanych opinii, wyglądu. Nie wiemy, jaka przeszłość się kryje za tą osobą ani jakie snuje plany na przyszłość. Wybaczajmy błędy - pomyłki są wpisane w ludzką naturę. Spójrzmy na drugiego człowieka z życzliwością. Jakby nie było, karma wraca.
Chyba się wygadałam.