I okazało się, że to nie tylko nasze czcze gadanie. 19 lipca ekipa złożna z sześciu zdeterminowanych ludzi zebrała się i wybrała się na ekipę Beskidzką.
W autobusie trzymał się nas dobry nastrój nie wiedzieliśmy co nas czeka. Opowieści o nietypowych słowach tylko z naszych regionów. Zwierzenia na temat Romów z Gór. Każdy znalazł coś dla siebie. Generalnie w autobusie kipiało motywacją i śmiechem.
Na Dworcu w Bielsku-Białej dołączył do nas M. a w okół było już sporo ludzi których ocenialiśmy w kategorii "Wyrypa" "Nie-wyrypa". Pociąg do Zwardonia okazał się pełniuteńki. Nam udało się zająć strategiczne miejsce w pociągu w przejściu. Słuchając opowieści ludzi w około w głowie dudaniała mi myśl "Porywamy się z motyką na słońce". Musiało to odmalować się na moim obliczu, bo jeden z wyrypowiczów siedzących na fotelach chciał ustąpić mi miejsce abym odpoczęła :)
Po 19 byliśmy na miejscu. Po szybkich zakupach wyruszyliśmy. Już przy pierwszym podejściu zaczęłam się zastanawiać co tu robię. Po chwili okazało się że zgubiliśmy szlak, bo jak te tępe strzały szliśmy za tłumem. Na szczęście zorientowaliśmy się dosyć szybko i wróciliśmy na właciwe tory.
Zaczął zapadać zmrok, czołówki na głowe (jedyna czołówka w jakiej byliśmy) i idziemy dalej. Okazało się że moja super wypasiona czołówka nie działa mimo że A. dzielnie walczył aby ją naprawić. Na szczęście udało się jakoś tak ją ułożyć że świeciła.
Szło się nam całkiem dobrze. Humory nam dopisywały i w ten sposób zgubiliśmy szlak po raz drugi. Bo zamiast odbić w ciemne krzaki poszliśmy prosto drogą. Na szczęscie panowie z GPS powiedzieli że idziemy równolegle do szlaku i jak pójdziemy drogą to wejdziemy na szlak. Wobec tego już nie zawracaliśmy, niestety podjeście było tak ostre że mialam swój kryzys. I oddawałam cześć szlakowi który w końcu znaleźliśmy.
Później nastąpiło abstrakcyjne przyjmowanie hołdu pruskiego od Eli. Nie umiem niestety przyjmować hołdów, nie nadaję się do tego ani trochę.
Potem przed nami wyrosło trzecie podejście i w głowie miałam już tylko "po co wchodzić skoro i tak się schodzi".
Dotarliśmy do schroniska, gdzie rozmowy naprawdę egzystencjalne jakie mogą być tylko nad mapą beskidu o
6 nad ranem :) Poza tym herbata gorzka i mocna smakowała mi jak nigdy i to kiełkujące uczucie że już połowa za nami napędzała mnie tak jak uśmiechy współwyrypowiczów.
Wyruszamy rozdzielamy się na dwa zespoły żeby chłopaków nie męczyć niepotrzebnie. Tutaj przeżywa kryzys nasza P. Na szczęście siły wracają jej w tajemniczy kolorowy sposób.
Okazuje się że same idziemy tylko troszkę wolniej od naszych cudownych chłopaków. Docieramy do Ujsołów i pojawia się temat czy się poddajemy (ostatni szansa) czy idziemy dalej. E. i P. mocno się łamią. Chłopaki mają różne nastroje od P. który mówi że przed nami łagodne podejścia przez A. który nic nie mówi ale całym sobą pokazuje zdeterminowanie do M. który nikogo nieść nie będzie. Ostatecznie : "Idziemy żeby za trzy godziny nie pluć sobie w brodę"
No i stajemy przed faktem że po 32 km marszu i nieprzespanej nocy, przed nami kolejne 18 km i 800 m przewyższenia no nie zapowiada się to ciekawie. Szczególnie że mamy na trasę tylko 7 h. Ale nic nas nie zraża bo wszystko jest w psychice.
A. który według mnie był przepotężnym motywatorem wyprawy mówi "wiesz że najsłabszych zostawia się na szlaku". Niestety innych motywacyjnych kwestii nie zapisałam.
Dochodzimy do schroniska (miejscami dobiegamy) na Lipowskiej. Przed nami ponad dwie godziny marszu do naszego docelowego miejsca. Licząc realistycznie mamy minimalne szanse by w szóstkę dotrzeć do celu na czas. Znów postanawiamy się rozdzielić zostaję obdarzona mapą i mapownikiem. I znów my dziewczyny same mkniemy. P. nabrała tak szalonego tempa że nie dalo się jej dogonić, my z E. ledwo utrzymywałyśmy takie tempo by jej nie stracić z oczu.
"Widzę że zwalniasz" :)
W pewnym momencie kryzys dotarł też do E. nie wiem czy to przez kilometry czy przez moje gadanie. I nawiązujemy taki dialog:
E: daj mi się napić
N: no mam jeszcze kilka łyków soku
E: nie. wiśniówki mi daj :)
Potem na trasie doganiamy dwie koleżanki ze szczytu z krzyżem i już razem mkniemy do Miziowej, do której nasi chłopcy mieli wrócić po nas żeby zabrać nam plecaki. Jakież było nasze zdziwienie jak ich tam zobaczyłyśmy w pełnym ekwipunku. A jakie było ich zdziwienie jak oni nas zobaczyli. Doszłyśmy tam 5 minut po nich!
Do schroniska szliśmy już z małymi uśmiechami na zmęczonych twarzach. Na miejscu uścisk dłoni Marka i wewnętrzna euforia. Gorzka herbata i przepyszna kiełbasa i rozmowy z Wojtkiem który też doszedł mimo że przez chwilę szedł w zupełnie inną stronę :)
Jako że nasz P świętował swoje ćwierćwiecze to wyciągnęłyśmy z plecaka "tort" i odśpiewaliśmy sto lat. Zbiegło się to z przyjściem pierwszego wyrypowicza który przeszedł setkę. Postał tak z nami 15 minut po czym stwierdził że jednak by usiadł. Wypiliśmy w miłym gronie porzeczkówkę i wiśniówkę, a potem pomknelismy do namiotu.
W ramach odciążania plecaków nie wszysycy zabraliśmy śpiwory. Udało się od Pana Chatkowego wydębić dwa dodatkowe. I tak mieliśmy 4 na naszą 6. Ułożyliśmy się spokojnie, budząc resztę namiotu i po jakiś 30 minutach dołączył do nas Miszczu. Który z niezwykłą przebiegłością wbił się pomiędzy mnie i A. Co więcej miał nieodpartą chęć rozmowy. No cóż około 24 nie znalazł kompana do rozmów :)
Rano natomiast opowiedzielismy mu że będziemy szli setkę w przyszłym roku. Tylko teraz cały rok będziemy z oponą zapiętą za sobą biegać po mogilskiej, albo maszerować na wykładzie w miejscu z obciążnikami na kostkach :)
Rano dowiadujemy się też że nasza P. jest mistrzynią pieprznych żartów i zabawiała nimi całe towarzystwio chatkowe :D
Powrót przepełniony snem i na finiszu pewną dozą abstrakcyjnego humoru :)
Jednego jestem pewna z tymi ludźmi nie jeden szlak chciałabym przejść. Mogę nawet nic nie mówić byle oni szli obok. "Bo nikt nie ma z nas tego co mamy razem!"