Zapaliła papierosa i weszła w miękki, wilgotny mrok lasu, który był powiernikiem jej najskrytszych myśli. Gąszcz oplatał ją delikatnie niczym dłonie matki, których dotyku nigdy nie zaznała. Drzewa zaszumiane w swej melancholijnej, cichej pieśni stawały na drodze resztkom promieni księżyca, próbującego przebić się niezdarnie między konarami i gałęziami. Pomimo chłodu, miała na sobie cienką, czarną atłasową suknię, upstrzoną gdzieniegdzie gwiazdozbiorami cyrkonii, odbijających resztki przeciskającego się przez tłumnie zgromadzone dęby i modrzewie blasku miesiąca. Z dali dobiegała cicha, skoczna muzyka lutni, opatrzona niewybrednymi rymami upojonego już najwidoczniej miodem barda oraz ledwosłyszalne krzyki bawiących się ludzi.
Ciemność gęstniała proporcjonalnie do ilości przemierzonych jardów, a wszelkie odgłosy związane z ludzkością traciły na sile. Maliarda uniosła rękę i szeptem wymówiła zaklęcie. Nad jej otwartą dłonią lewitowała kula światła, oświecająca zakamarki polany, na którą akuratnie wkroczyła.
Przemknęła przez polanę, kierując się do kolejnego napotkanego tego wieczora rozstaju dróg. Wybrała drogę na skróty, północnym wąwozem.
Równie dobrze mogła teleportować się wprost do swojej ciepłej komnaty w Berdimorght, jednak tego nie miała w zwyczaju. Maliarda lubiła wieczorne samotne spacery, kiedy miesiąc był jej jedynym towarzyszem, więc często z miasta wracała pieszo bądź konno.
Teraz przemierzała niezbyt szeroki północny wąwóz Cannaan, przypatrując się wystającym z lessowych brzegów korzeniom drzew i krzewów, uparcie przytrzymujących się miękkiego podłoża.
O wąwozie krążyło wiele pogłosek i legend, mniej lub bardziej prawdziwych, którymi raczono baronówny i hrabianki na zamkowych ucztach. Jedna z nich głosiła, jakoby w dniu pełni w wąwozie miał pojawiać się stwór o skórze zielonej, grubej i zrogowaciałej, jak u aligatora, dwóch nietoperzych skrzydłach, sępim pysku i czerwienią płonących oczach, których spojrzenie zamieniało delikwenta w kamień.
W miasteczku dość było tych, którzy ukatrupić zdolni byli pokrakę za kilkaset denarów wpłaconych co rychlej na konto w krasnoludzkim banku.
Wiele krążyło wieści o kikimorach, archesporach, bazyliszkach, kuroliszkach, skolopendromorfach i innych stworach porywających i zabijających ludzi, którzy karczując lasy, penetrując jaskinie i tym podobne, naruszyli ich naturalną niszę, miejsce bytowania.
Podobno, gdzieś w górach Naethe stworzono miejsce szkoleń dla przyszłych zabójców potworów, na wzór legendarnego wiedźmińskiego Kaer Morhen.
Maliarda wybudzona z rozmyślań trzaskiem gałęzi rozejrzała się dookoła. Zwykły człowiek nie zauważyłby niczego niepokojącego, ale nie ona...