Staram się patrzeć na otaczający mnie świat w dosyć alternatywnych kolorach. Usiłuję twardo stąpać po ziemi.. Choć czasem (O ironio!) zdarza się też, że mój łeb samoistnie podnosi się. Cos chrupnie, strzeli.. Kręgi szyjne jakby wydłużają się, po chwili stają się gumowate, szyja wije sie ku górze, aż wreszcie mroźne, puchowe poduszki dotkną moich policzków, schłodzą te plączące się, krnąbrne i rozpłomienione schematy. Drgające litery, wyryte gdzieś w mej głowie wersy, wersety okalają się w fikuśny aksamitny kocyk. Przez skórę wchłaniam surowe, soczyste krople uciekające z tej klębiastej masy, a ona taka sympatyczna.. Przybiera coraz bardziej słodsze kształty.. Uśmiecha się i skacze i wiruje, a jakże błyszczy. Rozsypuje wokół truskawkowy proszek. I Przez tą masę tak lekko przepływają tęczowe ptaki.. potężne,nieuchwytne, nieustraszone. A to co? W szponach kurczowo przetrzymują pluszowe maskotki uczesane w postrzępione irokezy. Jeden z tych olbrzymów upuścił miśka wprost w me
krzywe paluchy.. Nagle jak coś nie jebnie. Podejrzewać zaczynam, że to samolot, helikopter,piorun jakiś, a nie latający motur.. Trzask płoszy te tęczowe, skrzydlate giganty. Ubywa puszystej, mieniącej sie masy. Rozwarstwiła się na miliony kropelek. Słyszę Twój kłujący głos. Gorący dreszcz przeszywa całe ciało. Chłodne Twe opuszki krażą po mym ramieniu. Coraz bardziej ciążą i ciągną w dół. Rozpędzam się coraz bardziej, coraz szybciej spadam. Twój szept łaskota po uchu. W końcu z hukiem uderzam o brudny, szorstki beton. Leżę. Przez chwilę regenerują się pogruchotane kości. Kolejne srogie lądowanie. Zeskrobuję z czoła resztki wilgotnego, różowo-białego puchu. Przed nosem kolorowe pióro. Ukrywam je zwinnie w kieszeni, biorę pod pachę miśka. Słodko- kwaśne strzępki chmurki wydłubuję spod paznokci, skrywam w purpurowym pudełeczku i nie slyszę już nic.. Moknę w 195 odcieniach szarosci.
Myslovitz - Peggy Brown