Nienawidzę świąt. Jeszcze do dwóch lat wstecz cieszyłam się za każdym razem, kiedy małymi kroczkami zbliżały się święta, kiedy było już czuć tą aurę. Rodzinne święta to jest jednak jedna z najpiękniejszych rzeczy na świecie. Kiedy wszyscy wspólnie zasiąść możemy przy jednym stole i siedzieć rozmawiając i śmiejąc się całą noc. Uwielbiałam takie momenty #czas_przeszły. Człowiek docenia dopiero jak coś straci, dopiero wtedy zdaje sobie sprawę jak istotne w jego życiu były chociażby takie wydarzenia jak święta.
Dwa lata temu moja babcia zaczęła coraz ciężej chorować. Nowotwór złośliwy z przerzutami, nie muszę chyba nic wiecej pisać o tym cholerstwie. Męczyła się okropnie, zamieszkała ze mną, bym mogła się nią opiekować. Byłam przy niej i patrzyłam jak przez najgorsze 4 miesiące choroba postępuje. Nawet największemu wrogowi nie życzę, aby przechodził przez coś podobnego... Nie będę się rozdrabniała jak to wszystko przebiegało, z tego się nie żalę, robiłam to z własnej woli i tylko dla niej. Dwa dni przed jej śmiercią całą noc spędziłam przy jej łożku trzymając ją za rękę. Ona nie była już w stanie wypowiedzieć żadnego słowa. Żadnego. Chciałam po prostu, aby czuła, że przy niej jestem. Strasznie bałam się tego momentu, kiedy odejdzie w mojej obecności. Przechodziłam wtedy chyba największy strach jaki mogłam. Dzień później zmarła. Byłam wtedy na praktykach. Nie zapomnę tego do końca życia, odeszła gdy moja mama stojąc obok niej rozmawiała ze mną przez telefon. Biegiem wróciłam do domu. Widok, który zastałam zostaje w sercu i w głowie do końca życia. Zamknęłam jej oczy, ubrałam ją w ciuchy wyjściowe, bo kilka dni wcześniej powiedziała do mnie, że niedługo będziemy wychodziły, i żebym pamiętała, że muszę ją ubrać. Czułam się za to odpowiedzialna, chciałam spełnić jej życzenie. Ona chyba przeczuwała co nadejdzie. Takie miałam wrażenie obserwując ją.
To już rok, kiedy jej nie ma. Od tego czasu wiele się zmieniło. Święta to już nie święta, każdy spędza je osobno, ja nie spędzam w ogóle. Pojadę do znajomych, na cmentarz, odwiedzieć tylko na chwilkę drugą babcię z dziadkiem i łóżko. Tak obchodzę tegoroczne święta.
To dziwne, że pewne wydarzenia w życiu tak diametralnie potrafią zmienić resztę przeżywanych chwil. Taka jest kolej rzeczy, wiem to, ale od kiedy jestem na tym świecie 21 lat pierwszy raz zmarła tak bliska dla mnie osoba. To już rok, a ja nadal gdy myślę, gdy jeżdżę na grób, gdy chcę coś wspomnieć o jej osobie mam szklanki w oczach i tylko powstrzymuje się, aby nie ryczeć jak dziecko. Chyba nie poradziłam sobie jeszcze z tym wszystkim. I boję się, że to nie ostatnie takie moje doświadczenie...
Dopiero co otworzyłam oczy i zabrałam się za wpis. Leżę nadal w łóżku, nie mam ochoty się z niego podnosić. Mam takie durne momenty jak poranki i wieczory, kiedy łapie mnie dół. Oczywiście w ciągu dniafunkcjonuje pełna energii i uśmiechu od ucha do ucha, ale tak to już chyba jest, że ludzie niekiedy muszą zakładać maski. A ja po prostu nie mam nawet siły rozmawiać z kimkolwiek o tym co we mnie siedzi. Bo to nie odejdzie na stałe, muszę się z tym nauczyć żyć.
Wczoraj wieczorem Pan M ponownie, jak w sumie każdego wieczoru pojechał do kolegów. Naprawdę nic nie mam do jego spotkań z chłopakami, do czasu, kiedy nie pojawiają się codziennie. Wyjeżdża dajmy na to o 18, wraca do domu 24-1, kiedy ja już jestem na wpół śpiąca bądź po prostu śpię i nie mamy nawet chwili dla siebie, aby porozmawiać. W ciągu dnia łapiemy się jak nam czas pozwala, chociaż na 5 minut, bo tu praca, tu obowiązki, a wieczorami potrafię siedzeć sama w domu, bez rozmowy z nim, chociaż powtarzam mu, że jest mi ciężko, że tęsknie. On też tęskni, też jest mu ciężko, ale damy radę, wszystko będzie dobrze - tyle od Pana M. I mogę prosić od groma razy, żeby chociaż jeden wieczór w tygodniu mi poświęcił. Żebyśmy może mogli chociażby porozmawiać na wideo, przecież to zawsze inaczej. Ale ileż będę się prosiła. Nie powinnam przecież tego robić, to powinno być naturalnym odruchem. Nie wymagam zbyt wiele, tylko aby był. A nawet to sprawia mu ogromną trudność.
Kocham go jak wariatka, kiedy jestem przy nim wszystko jest tak idealne, czuję się tak dobrze. Wystarczy jego obecność. A gdy tylko rozjeżdżamy się jest kompletnie inaczej. Funkcjonuję ze świadomością, że mam mężczyznę swojego życia, a bywają momenty, że w ogóle tego nie czuję. I owszem, były rozmowy na ten temat nie raz, nie dwa, nie pięć. Spokojne rozmowy, spokojne tłumaczenie, jasno i klarownie co mnie gryzie. I znowu przy najbliższej okazji powinnam to robić? Nie.
Rozkładam już ręce i zauważam, że z każdą podobną sytuacją zaczynam się odsuwać, dystansować. Z jednej strony to dobrze bo być może coś do Pana M dotrze, może da mu do myślenia, może zrozumie. Z drugiej zaś obawiam się, że wręcz przeciwnie, sam zacznie się izolować. Po prostu mam w sobie lęk i obawę przed stratą.