Prawdę mówiąc nie mam pojęcia skąd pomysł założenia tutaj konta. Być może to chęć wylania z siebie tego co we mnie siedzi. Być może tłumaczę sobie, że pisząc będzie mi lżej. Może ktoś to przeczyta, może kogoś zainteresuje... totalny bezsens.
2.07.2016 rok - data, która pozwoliła mi otworzyć się na związek z człowiekiem, z którym jestem do tej pory. Pan M. To dosyć dziwne, "znaliśmy" się jakieś z dwa tygodnie przez internet. Poznaliśmy się na Tinderze, przeszliśmy na rozmowy na messengerze, rozmowy telefoniczne i stało się. Wsiadłam w autobus i pojechałam do nieznajomego człowieka, do nieznajomej mi miejscowości, jeszcze nie zapowiadając się. Czemu to zrobiłam? Głupia. Nie wiem. Czułam taką wewnętrzną potrzebę. I jeżdzę do niego po dziś dzień.
Zakochałam się. Dzieli nas dokładnie 111km. Niby nic, co to takiego. Owszem, nic, gdy spojrzeć mogę na niego każdego weekendu. Gdy mogę go dotknąć, pogładzić dłonią po policzku podczas, gdy moje usta zatapiają się w jego #rozkosz, przytulić się, usłyszeć bicie jego serca i poczuć to ogromne ciepło jakim mnie darzy. Czuję się wtedy niewyobrażalnie szczęśliwa, spokojna i bezpieczna. Nigdy nie czułam czegoś takiego. I wszystko jest pięknie, kolorowo, do czasu. Do czasu, gdy ta rozłąka trwać musi dwa tygodnie. Umieram. Potrzebuję się przytulić, wypłakać w ramię, porozmawiać, poczuć dotyk, ciepło. I tego nie ma. Jest mi źle. Czuję, że duszę się w sobie, dosłownie. Brakuje mi go. Tęsknie. Mogę siedzieć wieczorami - takimi jak ten - i płakać z bezsilności. To mnie wykańcza. Miło jest za sobą zatęsknić, ale nie do tego stopnia. Pierwszy raz zdecydowałam się i w ogóle wzięłam pod uwagę związek na odległość. Domyślałam się na co się piszę, domyślałam się, że będzie ciężko. Ale nie, że aż tak. Nie wiem co ze sobą robić, chodzę rozkojarzona, ciągle o nim myślę. Wkurzam się o drobnostki i nie, nie robię o nie problemu. Duszę to w sobie. I przychodzi w końcu taki moment, że jestem już pełna tych dziwnych emocji, że jest mi po prostu źle. Nie jest to pierwszy raz, lecz im dłuższy nasz staż, tym ciężej przechodzę przez tą rozłąkę. Najchętniej przytuliłabym się w jego ramiona i poszła spać. Dostała jeszcze przed snem całusa w czółko i jakąś bajkę, którą czasami mi opowiada. Uwielbiam to.
Nie kłócimy się. To jest najwspanialsze. Chociaż z mojej strony nie raz, nie dwa gotuję się z nerwów. Niepotrzebnie, ale to sprawka tylko i wyłącznie odlełgości i braku wiedzy i dokładnych informacji o Panu M. Co robi, gdzie jest, o czym myśli. I fakt, jest trochę głuptasem, robi czasami rzeczy, które wie, że mnie denerwują i można mu powtarzać setki razy - jak do ściany. To męczy. Męczą i te sytuacje, męczy tęsknota... A nadal kocham na zabój #paradoks.
Co się stanie, jeśli moja granica cierpliwości osiągnie swój szczyt? Tego boję się najbardziej. Staram się być pobłażliwa, nie podnosić głosu, spokojnie tłumaczyć, znosić jakieś niedociągnięcia, ale czy oby napewno powinnam?
Za dużo dobra mam w sobie, za bardzo się staram, za dużo od siebie daję - czasami odnoszę takie wrażenie. Niekiedy chciałabym, żeby rolę się odwróciły. I irytuje mnie koszmarnie argument "no ale jestem facetem, faceci inaczej okazują uczucia, inaczej do nich wszystko dociera"... Siadam z rozłożonymi rękoma i zastanawiam się czasami dlaczego.
Chciałabym być doceniana, mieć pokazywane na każdym kroku, że jestem ważna, tak zwyczajnie, bez okazji. Bez okazji dostać ładnego smsa na dobranoc, bez okazji w ciągu dnia wyciągnąć telefon, na którego ekranie pojawi się wiadomość od Pana M o treści "jesteś piękna" czy cokolwiek takiego. Nie mam tego. Dlaczego? "Bo im rzadziej tym bardziej cieszy." Bzdura, ale facet nie zrozumie, można tłumaczyć.
Ah, pogubiłam się już. Na początku tego wpisu płakałam jak bardzo mi źle z tęsknotą, a teraz wypisuje rzeczy, których nie mam w relacji ze swoim Panem M...
Zawsze powtarzałam sobie, że będę miała faceta, który będzie traktował mnie jak swój skarb i będzie udowadniał mi to na każdym kroku. Zawsze powtarzam - nie słowa się liczą lecz czyny.
Z jednej strony czuję miłośc, z drugiej zaś nienawiść. To chyba najgorsze miejsce w jakim mogę stać. Kiedyś już przez to przechodziłam i obiecałam sobie, że nigdy więcej. Obiecanki cacanki.
Chcę do Niego.