smutek krzyczy szpetem.
nie muszę patrzeć w lustro, by wiedzieć jak bardzo zapadnięta jest moja twarz. nawet teraz, siedząc w łóżku, czuję wory pod oczami i zapadnięte policzki. jestem kostką lodu. ręce mi drżą.
nie mam nawet siły chodzić. najchętniej nie wychodziłabym z łóżka. ale muszę. jestem taka słaba. a jem. naprawdę. wmuszam w siebie jedzenie. próbowałam przytyć. nadal próbuję. ale nie umiem. jest mi cały czas niedobrze. nie mam nawet siły myśleć.
tyle się stało. jak puzzle tworzące obraz mojego nieszczęścia. wszystko naraz. nie umiem tak żyć.
czuję smutek. ale taki jak nigdy dotąd. nic mnie nie cieszy. nie umiem się szczerze uśmiechnąć. czuję się jak wyrzutek. nikt do mnie nie pisze z własnej woli. kiedy pani spytała się mnie czy ktoś mnie odwiedza, zamarłam. wtedy uświadomiłam sobie jak dawno nikogo u mnie nie było. czy to znaczy, że nie mam przyjaciół? czuję się odepchnięta. brakuje mi rozmowy przy kawie z kimś bliskim. chciałabym umieć płakać. ale nie umiem. tak bardzo chciałabym kogoś przytulić. a raczej, żeby to ktoś przytulił mnie.
co się ze mną stało?
kiedyś chciałam być chuda, niewidzialna, pragnęłam kości, wystających obojczyków, kolan, kości biodrowych, nóg jak patyczki, zapadniętych policzków, by inni mi zazdrościli. a dziś? dziś chciałabym być po prostu zdrowa i mieć do kogo się przytulić. zasnąć z bratnią duszą i cieszyć się chwilą. czemu nikt mnie nie odwiedza? czemu jestem wyrzutkiem? mogłabym nawet z kimś coś zjeść. mogłabym jeść, naprawdę. ale nie umiem, nie mam siły. niech ktoś mnie nakarmi.