Na zdjęciu cudna, piękna Iga.
Nie ma we mnie nienawiści. Wręcz przeciwnie. Jestem jak cukierek zawinięty przezroczystą folię. W mały skrawek papieru śliskiego w dotyku i stającego się ciemną, lepką masą chwilę po zetknięciu z ogniem.
To tak na marginesie.
W obliczu wyzwania często zdarza mi się zamknąć w sobie. Zwinąć się w kulkę na krześle. Zaciągnąć na głowę koc i cichym szeptem wmawiać sobie, że strach nie może mnie pokonać. A pokonuje mnie częściej niż powinien. I pokonuje mnie mocniej niż powinien. Z wielkim wymalowaym różową szminką uśmiechem. Na pół twarzy. W połowie gestu jednego ja opadam z sił. Wychodzę spod koca dopiero po dłuższym czasie. Ziemia zdążyła już niejednokrotnie okrążyć słońce, a połowa mojego kruchego ciała nadal kryje się w ciemności. Ironia losu, kiedy własne rady przekazywane innym mają stać się przydatne również dla nas samych.
O ironio!
Zdmuchnij z mojej głowy resztki niedopalonych chwil mnie już niegodnych!
Wywiej z parapetu, na którym siedzę ostatnie kolorowe przebłyski chwil.
Podaj mi rękę i wskaż niemożliwe do wykonania czynności, od których nie ma ucieczki.
Zatańcz ze mną walca.
W walcu zatrać się ze mną.
W moim ujęciu. Trzymam Cię mocno, tuż pod kręgosłupem.
O ironio.
Ironio losu. Balkonie pełen krzyku. Zlany uśmiechem i łzami.
Ukłon dwieście pierwszy.
Amen.