5:00. Znowu coś nie daje mi spać. A może to właśnie nadmiar snu uniemożliwia mi ponowne zaśnięcie. Rozmywa się w bezdusznej rzeczywistości powoli, przywracając niechciane myśli. Wpycha je w mózg, wdraża do krwiobiegu. Zatyka uszy, zasłania oczy i uniemożliwia oddech. Odbiera na niego ochotę i wszelkie powody, by go wziąć.
Trochę łez się polało, walczę z chęcią zobaczenia czerwonej ścieżki życia. Pogapiłam się bezmyślnie w okno, położyłam hennę na brwi. Zaczęłam składać pranie. Jak na złość na szafce obok gumka do włosów, żółta, uformowała się w znak nieskończoności. Nieskończona otchłań bólu.
Codziennie widzę, jak odbija się w szybie słońce w oknie bloku, który stoi na przeciwko. O wschodzie i zachodzie. Dzień w dzień. Tylko, że ja jedynie mogę obserwować to mierne odbicie. Gdzieś jest światło, ale nie pada ono na mnie. Nie mnie jest dane je zobaczyć. Nie po to byłam stworzona. Ktoś ulepił mnie z bólu, szkielet słaniający się na rachitycznych nogach, żałosna istota i cień obdarty ze wszelkiej nadziei.