Witam, pewnie po raz ostatni. To coda mojego tu pobytu. Czuję się w obowiązku zakończenia tej opowieści o upadaniu, walce i milionach porażek. O byciu kościami złości. Historii człowieka skłóconego z sobą, światem, pełnego nienawiści i lęku. Krzywdzącego się i krzywdy szukającego. Młodej dziewczyny, która nie chciała żyć, kochać siebie, akceptować swojej tożsamości, potrzeb i pragnień.
To koniec historii anorektyczki, bulimiczki, niedoszłej samobójczyni. Pieśni, którą śpiewałam sobie przez ponad 5 lat.
Nigdy nie wierzyłam w to, że mogę to zakończyć. I choć próbowałam to bez nadzieji na sukces. Bo przecież alkoholik zawsze pozostanie alkoholikiem. Tylko, że zaburzenia odżywiania to inna bajka, po tysiąckroć inna. Walczyłam. Walczyłam 2 lata, 2 psychologów. Psychiatra, leki. O krok od szpitala. 38 kg. Walczyłam.
Umiem pracować, uzyskiwać efekty. Tak doszłam do tych trzydzestu paru kilogramów. I w ten sam sposób wyzdrowiałam. Ciężką pracą. Uporem. Nie ma cudów. Jest praca. Nie musiałam na początku wierzyć w sukces, wystarczyła nań nadzieja.
Zaczynam od nowa. Codziennie patrzę na niebo i zachwycam się jego pięknem. Podróżuję, spełniam marzenia, biegam, uczę się relacji z ludźmi. Rzeczy które straciłam odzyskuję w lepszej postaci. I nie myślcie, że nic już nie pamiętam, że ta rana zniknęła. Blizna ed-ów pozostanie do końca życia, ale nie każda blizna jest bolesna, nie każda przypomina o sobie przeszywającym bólem. Ja swoją zagoiłam starannie, nie będzie przeszkadzać, a jedynie przypominać. O tym ile jestem w stanie zniećś, ile jestem w stanie osiągnąć, dobrego i złego. Że jestem w stanie samą siebie zbawić.
A teraz idę żyć <3
(Jeśli któraś z Was jest z krakowa to chętnie podpowiem psychologa, który mi pomógł.)