Właśnie oglądałam 9 odcinków "6 w pracy". To jest kreskówka na bazie rysunków "ręka to prostokąt, a głowa to kółko z 5 dziurami". Czyli prymityw. Ale ją piekielnie lubię. Co prawda powinnam się uczyć do fizyki. Ale fizyka jest.... nie znajduję odpowiednich słów żeby to określić. Po prostu ble.
Teraz słucham ścieżki dźwiękowej z Eldorado, bo jestem ciekawa gdzie była fraza "o. toś palnął." I żuje gumę. Orbit różowa pomieszana z limonkowym winterfreszem. Na Micha kompie oczywiście. I nie byłam dzisiaj w IH. No bo i tak bym się spóźniła.
Szkoła. Właśnie mija poniedziałek. A mnie ogarnia paranoja. Zrobiłam zadanie z angielskiego... To już nie brzmi dobrze. I podobał mi się dzisiejszy wuef. Ale tylko ten pierwszy-mieliśmy marszobieg - wiem, bieganie bez celu w jednym kierunku... Ale w porównaniu z ćwiczeniami do siatkówki... I tak w tą piłkę nie trafię. Jak serwowwałam to i tak krzywo... A bieganie jest jest całkiem fajne. Szczególnie, że miałam dzisiaj takiego spida i przybiegłam trzecia na metę! Alleluja.
Już w niedzielę na wycieczkę. Co prawda na pewno nie będzie tak fajnie jak na Tatrach z wodzem, bo po pierwsze wolę Tatry od Gór Stołowych, a po drugie nie będzie pewnych osób, które mi umilały czas... Ale i tak będzie fajnie. Na pewno. Bo to w końcu Wódz.
A teraz mam znowu obsesję. Tia. Nie podoba mi się to. Ani trochę. Poza tym, fakt, mam takiego farta, że... można szału dostać...
A życzenie urodziowe jeszcze się nie spełniło... ma czas do końca tygodnia... ale jak sprawy się tak potoczą, to raczej się nie spełni. A przecież zdmuchnęłąm wszystkie świeczki za jednym razem!