Ulotny zapach czerwonych ust niemal zniknął, przesłonięty przez woń nie do końca suchej ściany od wczorajszego malowania. Gdzieś jeszcze na pewno leżą pędzle, rzucone niedbale i zapomniane przez wszystkich. Po chwili jest już tylko syrena, zza okna obwieszczając swoje przybycie żałosnym lamentem i następującym po nim zgiełkiem. Czy to na pewno miało aż takie znaczenie?
Myśli biegną sobie leniwie, bo i droga przed nimi krótka. Mijają kolejne wciąż uśpione latarnie i nie zadają sobie trudu zbyt dogłębnego zastanowienia. Pragną tylko dotrzeć do celu, ale miło, że chcą w tę podróż zabrać także mnie. Patrzę ponownie na zegarek, pytam raz jeszcze o kilometry i raz jeszcze słyszę, że jestem coraz bliżej. Obok na siedzeniu leżą w papierze gotowe dowody moich rozmyślań. Jako pierwsze podnoszą się do lotu, niczym jakiś cudowny ptak, gdy ja szybko opadam w dół i staram się nie pamiętać niczego, co w tej pięknej barwie aż wyrywa się z piersi.
Później leżę już zupełnie spokojny. Łagodny zapach jagód, których próżno szukać o tej porze roku, wypełnia całą moją przestrzeń. Ściany mają kolor twojej ulubionej szminki. Ah, jak to dobrze, że latarnie zdążyły zmówić wszystkie swoje modlitwy.