Dżem dobry.
Jestem.
Zostałam brutalnie wyrwana z cudownej rzeczywistości, w której miałam szczęście żyć przez ostatnie dwa tygodnie i wcale a wcale nie jest mi z tym dobrze. Pewnie się kiedyś znowu przyzwyczaję, ale narazie czuję się jak drewniany tulipan. Jeszcze jeden dowód (oprócz kończących się kabaretów, żelków i cukierków), że nie ma sprawiedliwości na tym świecie.
Mówcie co chcecie, ale nadal uważam, ze Kraków jest cudownym miastem. Zwyczajnie przewspaniałym i to tak po prostu. Jakoś nie mam wielkiej potrzeby tłuczenia się po Egiptach, Turcjach, Bułgariach , których piękna oczywiście nie umniejszam, ale mi zupełnie wystarczy Kraków. I spacerowanie starymi uliczkami, zadzierając głowę, żeby obejrzeć każdą niepowtarzalną kamienicę. I chodzenie na skróty, tak że się można zgubić, wracać i zajść na Pędzichów i w końcu dojść do Kleparza w czasie 3 razy dłuższym niż bez skrótów. (:D) I radość, kiedy opuści się ulicę Sławkowską i wyjdzie się na Rynek. Kiedy można bezkarnie cieszyć się i śpiewać i klaskać i skakać i tańczyć na całym Rynku. Kiedy można nareszcze odetchnąć pełną piersią krakowskim powietrzem. I opychać się bajglami, łapać Pana Kufla za uchwyt, machać hejnaliście, czarować gołębie, śmiać się z Adasia, siedzieć godzinami w tych niezliczonych, cudownych księgarniach. A przede wszystkim to, że nie sposób się napatrzeć na to wszystko, nacieszyć się aż do znudzenia. Jak dla mnie: niewykonalne.
Wiecie, Kraków wygląda niby dokładnie tak jak na pocztówkach i w albumach, ale wydaje się piękniejszy. Tam się po prostu go czuje!
Zdjęcie (Lublin, 10.07, widok z okna) jeszcze nie krakowskie, bo wybaczcie, ale zdjęć jest tyle, że nie umiem wybrać. Obiecuję, ze będą wstawiane, kiedy tylko je przetrawię i powspominam. :)
Coś czuję, ze się rozsypuję przez te całe wakacje. Nie żeby mi przeszkadzały. Ale w chwili, kiedy zaczyna się pisać "spryciarz" przez "ż", układać kontrowersyjne piosenki ("usia siusia tralala" to najinteligentniejsza część jednej z nich) i być leniwym na tyle, żeby nie chciało się otworzyc oczu, coś mi się wydaje, że zaczynam się staczać. :P Ratunku.
Pocieszam się tylko dzięki panu Barańczakowi, który uświadamia mi, że ludzie wymyślają jeszcze głupsze rzeczy i publikują je w nakładzie 250 000. Jestem świadoma, że pewnie piszę tu podobnie, ale cóż, nie jest to książka, a pan Barańczak na pewno nie będzie tego czytał, więc śpię spokojnie.
Mam milion wspaniałych książek do przeczytania, co mnie bardzo cieszy, chociaż nartwi mnie to, że na pewno nie zdążę ich wszystkich przeczytać do pięknego dnia 1 września, a potem czytanie swoich książek będzie luksusem.
Nie mam o czym pisać (przynajmniej żeby Was nie zanudzić). Niepokojące.
A więc chyba zostawię te 38% wolnego miejsca na ich własne fantazje i przejdę do powolnego zakańczania (?) tego siągu liter, słów, zdań i znaków interpunkcyjnych.
Tęsknię za Wami obrzydliwie. Pamiętam o Was, wspominam, pozdrawiam z nadzieją jak najrychlejszego spotkania, ściskam, kocham! :)
Z Piotrusiowego "Zeszytu Od Rosyjskiego" :
"I po co nam wesołe miasteczko skoro mamy własne błotko? Księdzu skakał [nie chodzi o błotko, oczywiście], mimo że się bał i robił nawet salta (to słowo kojarzy mi się z frytkami)."
PS Michale, dziękuję za pozdrowienia. :)
Olszaku, dziękuję za słówka! ^^ (for the pale face of the hunchbacked hen... :D)